piątek, 28 sierpnia 2020

Gotowość szkolna

Przed nami ostatni wakacyjny weekend, pogoda taka sobie, więc pewnie spędzimy go na leniwie w domu, i może pójdziemy na spacer, jeśli akurat nie będzie padać. Mamy już wszystkie informacje szkolne. U Mikołaja zaczynają inauguracją w klasach - mają spotkanie z wychowawcą i co najlepsze, będą oglądać transmisję inauguracji na żywo z auli :) U Madzi też tylko spotkanie z wychowawcą w klasie. Plany mają ułożone tak, żeby jak najmniej przemieszczać się po szkole, więc na ogół siedzą w jednej klasie, wychodzą tylko na informatykę, języki i w-f. U Madzi muszą nosić na korytarzu maseczki lub przyłbice, a u Mikołaja na razie nie ma żadnej informacji na ten temat, ale pewnie będzie tak samo.

Mikołaj będzie miał dwa razy w tygodniu na 8.50 i trzy razy na 8, a kończy różnie, ale nie później niż o 15.30. Mają w tym roku naukę z grubej rury, 7 razy matematyka, 5 razy fizyka, 4 razy informatyka! U Madzi szkoła póki co jak zawsze, od 8.30 do 15, ale pewnie z czasem dołożą im dodatkowe dwie godziny rano w ramach przygotowania do egzaminu (o ile wcześniej nie zamkną szkoły...).

Oby jak najdłużej udało się pociągnąć w normalnym trybie!

Pan Mąż natomiast donosi z Neapolu, że miasto takie sobie, ale w optymistycznej wersji stocznia kończy się w połowie września i tak też mógłby przyjechać do domu. Przy okazji torturuje mnie apetycznymi zdjęciami we włoskich klimatach, tak więc poznęcam się też nad Czytelnikami tego bloga.


W lewym górnym rogu jest widok na Wezuwiusz z zamku Sant'Elmo. Pan Mąż mówi, że ledwo wdrapał się na tę górę z zamkiem, ale jakoś mu się udało, tylko tak się zmęczył, że dzisiaj nie ma siły i odpoczywa. Dalsze zwiedzanie w następnych dniach.

U nas za to odpoczywa Luna. Wystarczy obrus na stole położyć, to zaraz któryś kot postanawia wykorzystać sytuację, w końcu czemu mają na gołym stole leżeć?! ;)

wtorek, 25 sierpnia 2020

Pożegnanie wakacji

Wprawdzie 1 września wypada dopiero za tydzień, ale pogoda ma się skwasić na kilka dni, więc nasze ostatnie mini-wycieczki okołoweekendowe były pewnie ostatnimi podrygami wakacji. Jeśli chodzi o powrót do szkoły, to daleko mi do prezentowanej w mediach histerii pod tytułem "ło matko, zaraz się wszyscy pozarażamy i poumieramy, bo dzieci wracają do szkoły". Uważam, że dzieciom więcej szkody przynosi nauka w domu i brak kontaktów z rówieśnikami, a starsi mogli (i mogą nadal) równie dobrze zarazić się wirusem na weselu, na plaży we Władysławowie czy w długiej kolejce w Castoramie w sobotnie przedpołudnie. Ale nie, lepiej histeryzować z powodu szkoły! Jedyne, co mnie trochę martwi, to dojazdy do szkoły w porannym szczycie, pociągów jest mniej niż było, a i tak młodzież jeździła "na sardynkę", tak więc póki jestem we wrześniu w domu, chyba będę ich podwozić do najbliższego tramwaju. Będzie to nieco uciążliwe, ale może się po jakimś czasie ureguluje, jak ludzie pozamykają się na kwarantannach...

Tymczasem wracam do mini-wycieczek. Na przedłużony weekend przyjechała Sister. Niestety w sobotę cały dzień padało, więc zamiast wycieczki było granie w Wiedźmina na PS i w planszowe pociągi ("Wsiąść do pociągu" - jak ktoś lubi planszówki, polecam). W niedzielę rozchmurzyło się, więc wybraliśmy się do naszego nowego ulubionego miejsca, czyli do dębów rogalińskich. Nadal nie wyszedł nam zachód słońca, ale miejmy nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze.





W poniedziałek natomiast wybraliśmy się na jednodniowy wypad do Wrocławia. Odkąd jest skończona droga S5, to jest czysta przyjemność pojechać w tamte strony. Cały czas mam w pamięci telepanie się do Wrocławia przez blisko trzy godziny po starej drodze, a teraz godzina 40 minut i już się stoi na wrocławskim rynku.


Do Wrocławia mam stosunek ambiwalentny. Pamiętam to miasto z lat 90-tych, kiedy było brudne, brzydkie, zrujnowane i miało straszne dziury na drogach. W ostatnich latach bardzo dużo tam się zmieniło - myślę, że w dużym stopniu dzięki dobremu zarządzaniu przez władze samorządowe, i jest teraz spacerować po Wrocławiu dużo przyjemniej. Niemniej jednak, Wrocław to trochę dla mnie taka "wydmuszka", to znaczy, wygląda ładnie z zewnątrz, ale jak się przypatrzeć bliżej, to pod lukrem nic specjalnego nie ma. Przykład: choćby katedra, z zewnątrz i z daleka prezentuje się imponująco, ale wchodzi człowiek do środka... i rozczarowanie, małe to i ciasne, jak 1/3 katedry poznańskiej, a wystrój nie powala.

Fakt, bulwary nad Odrą są urokliwe, a już pomysł z krasnalami to przebłysk geniuszu, chociaż uważam, że teraz jest tych krasnali za dużo. Kiedyś trzeba je było tropić z mapką, a teraz są praktycznie na każdym kroku, co trochę osłabia detektywistyczne zapędy i odbiera dreszczyk emocji. Poniższe krasnale znajdują się na Moście Pokutnic, rozpiętym pomiędzy wieżami kościoła św. Marii Magdaleny. Jeśli macie lęk wysokości, jak ja, to lepiej tam nie wchodźcie ;)


Podobnie rozczarowujące są dla mnie wrocławskie restauracje. Nie umiem zliczyć, ile razy byłam we Wrocławiu, i prawie za każdym razem (pomijając wizyty u ciotki) jadłam coś w restauracji, i nigdy jeszcze nie trafiłam na coś, o czym mogłabym powiedzieć, że było super. Przyjechawszy wczoraj wczesnym przedpołudniem, szukaliśmy miejsca na kawę, ciastko i kanapkę dla Madzi. Oblecieliśmy ulicę Świdnicką, Rynek i Plac Solny, i naprawdę nie widziałam ani jednej kawiarni, która miałaby jakieś zachęcające wypieki (albo nawet - świeże wypieki!). Koniec końców, trzeba było usiąść w sieciówce, bo tylko tam ciastka wyglądały na w miarę świeże. Wychodzi na to, że szczytem kulinariów wrocławskich zostaje dla mnie bulion grzybowy cioci Teresy, pamiętam go po ponad 20 latach, więc musiał być wybitny!
Po spacerze na Rynku, wyspach i bulwarze nad Odrą, pojechaliśmy w okolice Hali Stulecia i do Ogrodu Japońskiego. Był to poniedziałek, więc ludzi nie było za dużo, można było napawać się widokami, aczkolwiek lepiej chyba pojechać tam późną wiosną lub jesienią, kiedy jest więcej rozmaitych kolorów.




Zdjęcia by Sister :)

PS Projekt pt. "Neapol" odwołany, zbyt dużo niewiadomych, Pan Mąż miał nawet przez chwilę przerażającą perspektywę siedzenia do końca sierpnia na statku, ale na szczęście wczoraj dostali przepustki i mogli wyjść do miasta. Póki co, zachwycony specjalnie nie jest. W planach mają wycieczkę do Pompejów i na Wezuwiusza, ale to tylko w weekendy, bo w ciągu tygodnia, a także w sobotę, normalnie przez cały dzień trwa praca w stoczni.

czwartek, 20 sierpnia 2020

To i owo

Dziś mija 16 lat od naszego ślubu. Nie świętujemy tej daty jakoś hucznie. W dniu naszego ślubu, Mikołaj miał już skończony rok, więc to było właściwie dopełnienie formalności, ale skoro taka ładna data wypada w sierpniu, no to zawsze jakaś tam mini-uroczystość jest. W ubiegłym roku świętowaliśmy nasze 15 lat w Portugalii, i byliśmy we dwoje w restauracji na tradycyjnej portugalskiej cataplanie, czyli potrawie jednogarnkowej z ryb, owoców morza, ziemniaków i pomidorów. 

W tym roku wszystko stoi na głowie, w normalnym trybie wydaje mi się, że właśnie wrócilibyśmy z podróży po Francji. Tymczasem Pan Mąż właśnie dopłynął do Neapolu, gdzie statek będzie przechodził remont w stoczni, a ja siedzę na tarasie i zaraz znowu będę obierać jabłka (słysząc kolejny raz słowo "jabłka", chyba dostanę szału). Od Pana Męża dostałam poniższe zdjęcie z widokiem na Wezuwiusz:

Gdyby nie ten cały covid, to już pakowałabym walizkę na pobyt w Neapolu. PM miał taki szalony pomysł, żebym przyleciała do niego na parę dni we wrześniu. Teoretycznie powinien we wrześniu wrócić do domu, ale kto to wie, PM ma na statku ludzi, którzy są od 11 miesięcy na morzu, bo podmiany dla Filipin stały się niemożliwe, a sam PM też dopiero w sobotę postawi pierwsze kroki na stałym lądzie od kwietnia. Tak więc, teoretycznie jest możliwe, żeby tam pojechać, samoloty są w rozkładzie i można kupić bilet, ale zrobiłam research i mam takie obawy: (1) nie ufam ani za grosz aktualnemu rządowi. Jeśli nagle wpadnie im do głowy zawiesić ruch turystyczny z Włochami, tak jak to zrobili jakiś czas temu z Czarnogórą, człowiek zostaje na lodzie i co ma zrobić? - a w domu zostaje sama młodzież. Równie dobrze też Włosi mogą taki ruch wykonać, biorąc pod uwagę liczbę przypadków w Polsce. Ostatnio zawiesili ruch z Chorwacji (obowiązuje kwarantanna 2 tygodnie). (2) lot może zostać odwołany, pół biedy jeśli do Neapolu, ale co, jeśli z powrotem? (3) czytałam, że Włosi robią wyrywkowe kontrole w samolotach, i jeśli złapią jedną osobę z wirusem, to cały samolot idzie obowiązkowo na kwarantannę. (4) Włosi wprowadzili nakaz noszenia maseczek po godzinie 18 we wszystkich miejscach publicznych, gdzie nie można zachować dystansu, czyli np. w barach, na ulicach, mandaty dają na 400 euro. 

Ogólnie, czytam na różnych forach, że autem można swobodnie po Włoszech podróżować, i nawet jest dość przyjemnie, bo jest bardzo mało ludzi w porównaniu do tego, co zwykle, i można sobie różne normalnie zatłoczone miejsca obejrzeć ze spokojem. Gdyby ten Neapol nie był tak daleko... gdyby to była chociaż Genua... tam bym już autem dojechała. No ale zobaczymy, Pan Mąż się zorientuje co i jak, może znowu media przesadzają, aczkolwiek zbieram informacje z pominięciem mediów, na grupach dyskusyjnych, tam piszą normalni ludzie, więc sądzę, że nie przesadzają. Dobrze więc, że chociaż Pan Mąż będzie miał namiastkę wakacji, a może ten Neapol uda nam się jeszcze kiedyś zobaczyć wspólnie (o ile warto, bo czytałam też zupełnie skrajne opinie - jedni piszą, że jest pięknie, a inni, że paskudnie - co jest łatwo sobie wyobrazić, bo we Włoszech im dalej na południe, to tym większa "maniana").

Tak więc póki co, cieszymy się schyłkiem wakacji. Młodzież uświadomiła sobie, że za chwilę szkoła, może ta szkoła będzie na moment tylko, ale zawsze wymaga jakiejś chociaż drobnej organizacji. Oj, będzie im ciężko przystosować się po pół roku siedzenia w domu. Madzia narzeka bardzo, ona już ma potrzebę zmiany środowiska, ale jeszcze rok musi wytrzymać i widzę, że nie będzie jej łatwo (proponuję co jakiś czas, żeby zmieniła szkołę, skoro jej tak źle, ale odmawia, więc może musi tylko trochę frustracji uwolnić). Mnie też nie spieszy się do pracy zdalnej, ale do października jeszcze dużo czasu, a pierwszy rok rusza dopiero od listopada, więc i październik będzie "na pół gwizdka".


sobota, 15 sierpnia 2020

Odrobina historii

Dziś przypada setna rocznica Bitwy Warszawskiej, i z tej okazji przypomniał mi się mój pradziadek po kądzieli, który brał udział w tych walkach. Coś tam pamiętałam z opowieści rodzinnych, ale niedużo. Wrzuciłam więc nazwisko pradziadka do przeglądarki - i trafienie! Pradziadek ma własny biogram w Wikipedii: Franciszek Golba

Żeby nie przepisywać tekstu z Wikipedii, tylko streszczę, że pradziadek brał udział w wojnie 1920 roku i został udekorowany medalem Virtuti Militari (dlatego pewnie ma biogram w Wikipedii, jak wielu kawalerów tego orderu).

Pisałam na wiosnę, że zmarła we Wrocławiu moja ciocia, to właściwie ciocia-babcia, córka pradziadka Franciszka i siostra mojego dziadka. Z całej rodziny zsyłkę na Syberię i do Azji przeżyli tylko oni. Jakiś czas po śmierci ciotki, dostałam film z jej wspomnieniami. To był prawdziwy kawał żywej historii... Moja babcia przez całe dzieciństwo opowiadała mi o swoim pobycie w głębi Rosji - tam poznali się z dziadkiem - słuchałam, jak to dziecko, jednym uchem, a wypuszczałam drugim. Coś tam pamiętam, ale żałuję, że nie słuchałam więcej, że nie pytałam więcej. Ech, człowiek jest czasami głupi...

W każdym razie, dodam jako uzupełnienie do biogramu w Wikipedii, że majątek w Jarosławiczach pradziadek otrzymał w ramach osadnictwa wojskowego na Kresach. Ciotka opowiadała, że był tam duży dom, zabudowania gospodarcze, sad, i oczywiście ziemia. Urodziło się tam sześcioro dzieci, mój dziadek Adam był najstarszym dzieckiem, a ciocia Teresa była trzecia z kolei. Wszystko działało pięknie do 10 lutego 1940 roku. Tego dnia w nocy do majątku przyszła armia radziecka, dali rodzinie kilka godzin na spakowanie dobytku i wywieźli ich na północ Rosji, w okolice Archangielska. Babcia i ciocia zawsze dużo opowiadały o tym, jak tam było (rodzina babci została wysiedlona z okolic Łomży mniej więcej w tym samym czasie), ale oczywiście trzeba było słuchać uważniej! Prawie nic nie pamiętam. W każdym razie, z opowieści cioci Teresy wynika, że latem nie było tak źle, nie brakowało jedzenia, można było wyżyć ze zbieractwa, no ale zima była ciężka. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu i tego mój pradziadek, już wcześniej chory, nie wytrzymał. Ciocia opowiadała, że bardzo długo wydawało jej się, że umarł wiosną, dopiero po roku '89, kiedy można było uzyskać dostęp do archiwów rosyjskich, otrzymała dokument z datą śmierci - 20 stycznia 1941.

Po koniec tego samego roku zaczęto wywózkę Polaków z Archangielska w głąb Rosji. Moja prababcia z szóstką dzieci (najstarszy - mój dziadek - miał 17 lat) znalazła się w Uzbekistanie, w miejscowości Sariasiya. Tam zostali wyładowani na polu i jak na targu niewolników, siedzieli i czekali, aż ktoś ich wybierze do pracy. Kto weźmie kobietę z szóstką małych dzieci? - pytanie retoryczne. Moją ciocię upatrzyła sobie jakaś Rosjanka i powiedziała prababci, że weźmie ją do siebie do opieki nad dziećmi. Ciocia miała wtedy niecałe 12 lat. Prababcia się zgodziła i tak ciocia znalazła się w rosyjskim domu, gdzie było jej obiektywnie bardzo dobrze - dostała czyste ubranie, było co jeść, nikt jej nie krzywdził, ale jak mówi, co noc płakała w poduszkę z tęsknoty.

Tymczasem mój dziadek zatrudnił się w jakimś kołchozie do pracy przy koniach i tam też była prababcia z pozostałymi dziewczynkami. Niestety, panował tam głód i choroby, dziewczynki po kolei chorowały i umierały, na końcu umarła prababcia. Tu mam lukę w opowieści cioci, w każdym razie po pewnym czasie obydwoje znaleźli się w polskim domu dziecka w Stalinabadzie (dzisiaj Duszanbe). Dziadek, już pełnoletni, był tam zatrudniony jako pomocnik, a ciocia była wychowanką domu dziecka. W tym domu znajdowały się nie tylko sieroty, przyjmowano wszystkie polskie dzieci, których rodzice mieli kłopoty z opieką nad nimi. Było tam młodsze rodzeństwo mojej babci i w ten sposób moi dziadkowie poznali się. Dziadek najpierw ruszył w konkury do młodszej siostry mojej babci, ale po pewnym czasie zmienił obiekt zainteresowania.

Wpisałam też sobie w Google "dom dziecka w Stalinabadzie", wyskoczyły zdjęcia i ku mojemu zdumieniu, ujrzałam na zdjęciach moich młodych dziadków. To już jest rok 1946 i to są ostatnie pożegnalne zdjęcia przed podróżą do Polski. Na zdjęciu są oczywiście pracownicy, nie wychowankowie.


Dziadkowie pobrali się w 1948 roku, w 1950 urodziła się moja mama. Dziadek pracował w więziennictwie, najpierw mieszkali więc w Lublińcu, potem w okolicach Bydgoszczy, a ostatecznie osiedli w Barczewie. Ciocia Teresa trafiła do domu dziecka dla polskich sierot wojennych we Wrocławiu, tam też uzyskała wykształcenie i pracowała przez wiele lat na AWF oraz w PAN we Wrocławiu. Starała się nawet odzyskać majątek na obecnej Ukrainie, ale nic z tego nie wyszło niestety. Natomiast rodzina mojej babci, o dziwo, wróciła z wygnania w komplecie. Ich gospodarstwo zostało spalone, ale udało się odzyskać ziemię i rodzina nadal tam mieszka, jeździłam tam na wieś jako dziecko i nawet pamiętam mgliście moją prababcię (umarła w 1981 roku).

To tyle historii na dziś! Babcia opowiadała bardzo barwnie - jak gotowali z głodu zupę na żółwiach, jak kradli arbuzy z pola, jak chorowała na tyfus i w szpitalu obcięli jej włosy do skóry. Dziadek zmarł w 1986 roku, ale pamiętam go jako człowieka-anioła, miał w sobie nieskończoną dobroć i cierpliwość do babci, która często ciosała mu kołki na głowie. Wniosek - słuchajcie swoich dziadków póki możecie, bo szybko może być na to za późno...

środa, 12 sierpnia 2020

Post numer 100!

 Z okazji jubileuszowego postu, zapraszam na pomidorka z uprawy tarasowej, proszę się częstować:

Będę teraz miała kłopot, bo te pomidorki z tarasu, wygrzane na słońcu, są lepsze od słodyczy, i jak tu przerzucić się z powrotem na sklepowe wióry??? Na szczęście na krzakach jest jeszcze sporo owoców i dojrzewają stopniowo, więc co drugi dzień mamy taką właśnie porcję.

Ostatnich kilka dni minęło spokojnie i pracowicie. Mikołaj zdrowiał po swoim zębie (pierwsze trzy dni najgorsze, potem z górki), ja nadganiałam sprawy domowe, tak więc mam sprzątniętą garderobę i spiżarnię, wypolerowane i zaimpregnowane kabiny prysznicowe, oraz odkurzone półki z książkami. W przerwach obieram i suszę jabłka, szału można z tym dostać.

Dzisiaj wybraliśmy się z Mikołajem do Obornik po maliny. Dwa lata temu Pan Mąż wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, żeby zamiast kupować maliny po trochu na rynku, zawsze z niepewnością czy będą / nie będzie, znaleźć na OLX kogoś, kto sprzedaje większe ilości. Tak też zrobiliśmy i to faktycznie działa. Dwa lata temu byliśmy po maliny gdzieś pod Gostyniem, a teraz właśnie w Obornikach (tych Wielkopolskich oczywiście). Blisko nie jest, ale i tak wliczając koszt benzyny wychodzi taniej niż kupienie tej samej ilości malin na rynku. 

Wracając z malinami, zatrzymaliśmy się w Obrzycku, żeby zobaczyć zamek. Pamiętam, że będąc "młodom studentkom" byłam tam kiedyś na wycieczce i wspominam ten dzień bardzo błogo, chociaż nic się szczególnego nie wydarzyło. Mam jakieś takie ogólne poczucie, że było miło, chociaż pałacyk nie był wtedy tak zadbany, jak teraz. Widzę na ich stronie, że można sobie tam nawet wynająć apartament lub domek myśliwski :) Całość należy obecnie do UAM, ale pałac został zbudowany w XIX wieku przez rodzinę Raczyńskich.





Jaka rzeka? Warta oczywiście :) Wychodzi na to, że nie możemy się odczepić od Warty.



A to moje maliny, której już zostały przerobione na konfitury. Pachną obłędnie!


piątek, 7 sierpnia 2020

Urodziny

Wczoraj Mikołaj skończył 17 lat, kiedy to zleciało???

Solenizant nie wyraził zgody na publikację zdjęcia, więc musi wystarczyć tort, kokosowo-malinowy, miał być na spodzie red velvet, ale okazało się, że mój czerwony barwnik wyprodukował raczej kolor wątróbkowy niż czerwony. Ale ciasto dobre, lekkie i bez laktozy (przepis znalazłam na Moich Wypiekach).

Z okazji urodzin, Mikołaj chciał pojechać na jakiś niecodzienny spacer. Nie chciało mi się jeździć nigdzie dalej, więc wymyśliłam spacer po Łęgach Rogalińskich, chociaż szczerze mówiąc, wydawało mi się to odrobinę nudne - z punktu widzenia młodzieży. Madzia też marudziła, bo już tyle razy byliśmy w Rogalinie, itp., itd. - fakt, w Rogalinie byliśmy wiele razy, ale jeszcze nigdy nie chodziliśmy po Łęgach. Zainspirowały mnie obłędne zdjęcia na lokalnym forum.
No i okazało się, że to miejsce jest tak dziwnie magiczne, że jak dotarliśmy do dębów, to nawet Madzia porzuciła swoją normalną zblazowaną pozę i zaczęła pstrykać zdjęcia, a potem jeszcze narzekała na brak kocyka, bo chętnie posiedziałaby pod dębami. Myślę, że otworzyło jej się tzw. malarskie oko, bo krajobrazy surowe, ale cudne. 
Trzeba kiedyś wybrać się tam jeszcze na sesję o zachodzie słońca!





Jak przeczytałam później, na Łęgach oraz w parku rośnie 1700 dębów, i to jest tylko resztka ogromnego lasu, rosnącego tam wieki temu. Dużo drzew jest już niestety martwych.
Uprażeni na słońcu, dotarliśmy do parku w Rogalinie i w kawiarni przy pałacu zjedliśmy lody. Nie można było oczywiście pominąć trzech dębów rogalińskich, czyli Lecha, Czecha i Rusa. Lech i Rus mają się dobrze, Czech niestety parę lat temu umarł i stoi teraz tylko suchy pień. 

Poniżej od frontu: Rus, Czech, Lech.
Tutaj Lech, też kawałek mu się odłupał.
Kilka ujęć z drogi powrotnej. Może młodzież nie obrazi się za ujęcie od tyłu ;)



Potem krótszą drogą wróciliśmy do samochodu zaparkowanego w wiosce Rogalinek, gdzie stoi mały drewniany kościółek, jak się okazuje, z początku XVIII wieku. 

Ile ciekawych rzeczy można odkryć w promieniu 10 kilometrów od własnego domu :) Summa summarum, dzień był bardzo udany i zakończyliśmy go tortem na tarasie, po czym wypiłam jeszcze lampkę wina za zdrowie Mikołaja. Szkoda, że z Panem Mężem mogłam podzielić się winem tylko wirtualnie...
Dziś rano natomiast byłam z Mikołajem na usunięciu ósemki. Zabieg udał się pomyślnie, nie należy to oczywiście do przyjemności, ale Mikołaj ma teraz tak ładne zęby, że szkoda, aby wypychająca się ósemka namieszała mu w uśmiechu. W życiu bym nie pomyślała, że on będzie miał tak dobre stałe zęby, po wszystkich problemach, jakie miałam z jego mleczakami. W każdym razie, na razie ketonal i zimne okłady trzymają Mikołaja w pionie i mam nadzieję, że dalej też nie będzie żadnych komplikacji. Przez parę dni trzeba też ograniczyć aktywność, ale akurat nadeszły takie temperatury, że z przyjemnością posiedzę w domu i nadgonię różne zaległe roboty domowe (ten spacer na Łęgach dziś już nie byłby możliwy, skończylibyśmy z udarem słonecznym!).



poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Wczorajszy spacer...

Spacer udał nam się nadzwyczajnie, co prawda umęczył nas upał - część trasy wiodła drogą między polami i dopiero w lesie było chłodniej. Zabrałam moje kije do nordic walking i to była dobra decyzja, bo szło się trochę lepiej. Komary nie dokuczały w ogóle, zupełnie inaczej niż nad Wartą.
Wycieczkę z cyklu "cudze chwalicie, swego nie znacie" (to bardziej dotyczy Mikołaja, bo Pan Mąż i ja zdeptaliśmy te szlaki wielokrotnie) zaczęliśmy w Jeziorach, w środku Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pałac, którego nie udało się sfotografować, bo jest za daleko od bramy, mieści teraz Muzeum Przyrodnicze (aktualnie nieczynne), ale podczas wojny była to siedziba niemieckiego namiestnika Kraju Warty Greisera i do dzisiaj na szosę prowadzącą przez las mówi się Grajzerówka.
Droga z wioski Jeziory do wioski Trzebaw:


Krótki postój w wiosce Górka. Jakieś jesienne to zdjęcie wyszło, a tuż obok na polu właśnie trwały żniwa.


Za Górką wchodzi się do lasu, i czerwonym szlakiem dochodzimy do punktu widokowego nad Jeziorem Góreckim. Na Wyspie Zamkowej znajdują się ruiny zameczku, wybudowanego w XIX wieku przez Tytusa Działyńskiego dla jego siostry. Nikt tam niestety nigdy nie zamieszkał i zameczek popadł w ruinę.


Szlak prowadzi dalej wokół jeziora, ta część jest przez nas częściej uczęszczana, bo jest nieco bliżej po naszej stronie. Władze parku wprowadziły jakiś czas temu zakaz ruchu dla rowerzystów po czerwonym szlaku i teraz rzeczywiście idzie się spokojniej, bez kolarzy wypadających pełną prędkością zza zakrętu. Szkoda, że nie wszyscy stosują się do znaków, ale akurat nikt nie pilnował (słyszałam, że przy wejściu na szlak często stoją strażnicy).


W Jeziorze Góreckim nie można się kąpać ani pływać po nim łódką, to jest obszar ściśle chroniony - i dobrze, bo przy tym zaludnieniu, jakie tu mamy, momentalnie byłoby brudno. A tak to woda jest krystalicznie czysta i widać w niej stada malutkich rybek. 
Dziś od rana leje, i to tak, że nawet koty nie chcą wyjść na ogród. Ale niech się podlewa, bo na weekend znowu zapowiadają się upały. Przed nami urodziny Mikołaja, a zaraz potem Mikołaj będzie miał "atrakcje", bo jest zapisany na ekstrakcję ósemki, więc będzie się działo...

niedziela, 2 sierpnia 2020

Update ogrodowy

Wróciłam z mikrowakacji i wpadłam prosto w wir owocobrania, jabłka lecą z drzew jak leciały, a do tego zaczynają się jeżyny. Jedną jabłonkę mam już z głowy, teraz opadają jabłka z drugiej, ale na tej drugiej jest w tym roku bardzo dużo zgniłych i robaczywych, nie wiem dlaczego. Trzecia jabłonka na szczęście dojrzewa na samym końcu, bo gdyby wszystkie trzy dojrzewały równo, to chyba bym umarła przy tych jabłkach. Wczoraj siedziałam nad obieraniem trzy godziny i teraz jabłka są już w suszarce.
Poza tym dojrzewają mi pomidorki na tarasie!

A na tarasie mam teraz tak:





Kupiłam sobie jakiś czas temu nową roślinkę, nazywa się to hebe i bardzo ładnie pachnie. Idąc do sklepu, mijam kwiaciarnię i tam mieli właśnie te roślinki. Patrzyłam i patrzyłam na nie, aż wreszcie nie wytrzymałam i kupiłam.


Czekam teraz, aż zakwitnie mi groszek pachnący i nasturcja. Jeden klematis rośnie bardzo ładnie (ten po wschodniej stronie), po zachodniej stronie niestety umarł, nie wiem, może dlatego, że tam bardziej wieje? Kupiłam nowego i zobaczymy, jak wytrzyma. Z nowości, mam też bambusa, zobaczymy jak szybko będzie rósł. Zioła natomiast rosną jak wściekłe i nie ma to jak caprese z własną bazylią z tarasu (w Auchan można kupić mozzarellę bez laktozy!).
Madzia idzie dziś na urodziny koleżanki z nocowaniem, a my z Mikołajem wybieramy się na spacer do WPN-u, trasa obliczona w Google ma 12 kilometrów :)