czwartek, 24 września 2020

Wrrr

Od wczoraj zmagam się z różnymi kwestiami zawodowymi, związanymi z organizacją nowego roku akademickiego (nawiasem mówiąc, w drugim oknie mam teraz otwarte bardzo nudne szkolenie online z efektów kształcenia, które mogę podsumować przysłowiem "nie ucz ojca dzieci robić", no ale czasami trzeba odsiedzieć swoje). W każdym razie, ilość tych wszystkich absurdów, które mnie czekają w tym roku w pracy, jest porażająca. Pracować się odechciewa, motywacja spada do poziomu -100, i przestaję powoli widzieć sens w tym, co robię. W kuluarach mówi się o tym, że praca zdalna będzie wydłużona na cały rok akademicki, więc w sumie dobrze się składa, że kupiliśmy te meble w Ikei. Pan Mąż właśnie na dole buduje dla mnie biuro i już mam dreszcze na myśl o godzinach, które będę tam spędzać. Może jednak tych godzin nie będzie tak dużo, bo rekrutacja idzie ponoć jak po grudzie. Na wiodące kierunki chętni są, ale na tzw. michałki, które każdemu pozwalają nabijać nadgodziny, bywa, że jest zapisana 1 osoba na cały kierunek. 1 rok rusza dopiero od listopada, więc kto wie, może się to jeszcze zmieni.

Na grzybach byliśmy, ale bez specjalnych sukcesów, bo jednak kilkanaście dni suchej pogody zrobiło swoje. Coś tam jednak znaleźliśmy, kilka prawdziwków, kilkanaście koźlarzy, a sama przyjemność chodzenia po lesie jest nie do przecenienia.





Z grzybów wyszła pyszna tarta, a drugą część sobie zamroziłam. Może jeszcze raz wybierzemy się na grzyby, jak popadają trochę zapowiadane na weekend deszcze.

U Mikołaja w szkole już jest korona, jedna klasa i trzech nauczycieli w kwarantannie, ale klasa Mikołaja ma normalnie lekcje.

Zaczął się sezon na figi! Zostawię Wam przepis na pyszną i prostą sałatkę.

Sałatka z figami i kozim serem

sałata

dojrzałe figi (3-4 sztuki na osobę)

miękki ser kozi (np. dostępny w Lidlu, w rolce krojonej na plastry)

orzechy włoskie

Dressing: oliwa z oliwek, płynny miód lub sok z agawy, po łyżeczce musztardy francuskiej i Dijon, pieprz, szczypta czosnku granulowanego - wymieszać do emulgacji.

Składniki sałatki ułożyć na talerzu, polać sosem, podawać :)


poniedziałek, 21 września 2020

Przyspieszenie

Zawsze, jak Pan Mąż wraca, to czas przyspiesza i dużo się dzieje w krótkim okresie. Przyjechał w środę wieczorem, a już udało nam się załatwić sporo spraw. Mamy kilka ważnych rzeczy do zrobienia w domu, najważniejsza jest chyba wymiana pieca co, bo przy ostatnim przeglądzie okazało się, że ten piec może już nie przeżyć kolejnej zimy. Znając złośliwość rzeczy martwych, pewnie popsułby się w środku zimy i to w jakiś dzień wolny, więc lepiej chyba go uprzedzić i wymienić, zanim to się stanie. Poza tym musimy też przystosować pokój gościnny do tego, że będę musiała w nim za chwilę pracować, co wymagało długiej wycieczki do Ikei. Meble kupione, mają przyjechać pojutrze, już widzę tę radość ze skręcania ;) Musieliśmy też "na gwałt" kupić nowy materac i na takich oto "przyjemnościach" zeszło ostatnich kilka dni.

Ale co najważniejsze, jesteśmy razem i to jest super. Pan Mąż po takim długim okresie nieobecności w domu wymaga pewnej "reedukacji", bo odzwyczaił się od niektórych spraw. Ostatni raz nie było go tak długo w domu, kiedy wybuch wulkanu na Islandii unieruchomił ruch lotniczy, czyli 10 lat temu. Mam nadzieję, że teraz uda mu się odpowiednio długo posiedzieć w domu i wreszcie będziemy mieli wspólne święta, pierwsze od kilku lat.

Pogoda wrześniowa trzyma się pięknie, więc udało nam się zrobić grilla w ogrodzie i kilka przyjemnych spacerów. Oczywiście do dębów też pojechaliśmy :)





Chcielibyśmy wybrać się jeszcze na grzyby, a Madzia jęczy o ten Berlin - pojechała ze mną na lotnisko, ale Berlin obejrzała głównie stojąc w korku. Myślimy o krótkim wypadzie weekendowym, ale wszystko zależy od pogody. Tymczasem dziś mam do zrobienia górę prasowania, chociaż PM wcale nie przywiózł tak dużo brudnych rzeczy (zawsze jakieś zużyte ciuchy po prostu wyrzuca). Przywiózł za to dużo innych rzeczy, na przykład kilka butelek Lacryma Christi del Vesuvio (rzeczywiście jest fantastyczne!), Limoncello, butelkę likieru czekoladowego na mleku bawolic, kilka słoiczków pasty truflowej (jeden makaron truflowy już zjedliśmy!), samego makaronu też kilka paczek, kilka kawałków różnych serów, i jeszcze jakieś drobiazgi w postaci świeczek, kubka i koszulek. Tudzież dużej butelki J'adore Diora dla mnie, ale to już prezent z lotniska. Miał dwie walizki, jedną dużą i drugą małą, i w pewnym momencie myślał, że się nie zapakuje z tym wszystkim. Na szczęście jakoś się udało :)

wtorek, 15 września 2020

Misz-masz

Wczorajsze zebranie online u Mikołaja w szkole dało mi obraz, jak będą wyglądać moje zdalne zajęcia przynajmniej na początku, zanim wszyscy się wdrożą. Tak więc: ciągle ktoś wchodzi na spotkanie, a kogoś wyrzuca, wtedy wchodzą ponownie - i za każdym razem słychać "ping". Nie każdy ma wyciszony mikrofon, więc łapią się różne dźwięki z otoczenia (wczoraj na spotkaniu z dyrektorem włączył się jakiś uczeń, ćwiczący speech po angielsku z bardzo słabym akcentem). Niektórzy mają też włączone kamerki, o czym nie pamiętają, ale na szczęście nic kompromitującego nie zaobserwowałam. Kiedy pada jakieś pytanie ze strony prowadzącego, odpowiada głucha cisza, no bo wszyscy mają wyciszone mikrofony, dopiero po jakimś czasie ludzie wpisują odpowiedzi na czacie. Cuda-wianki!

Nawiasem mówiąc, u Mikołaja w szkole powstał przepis, że w trosce o higienę pracy nauczycieli i uczniów, w przypadku pracy zdalnej, nauczyciel będzie prowadził zdalnie 3 na 5 swoich lekcji. Chciałabym, żeby ktoś zadbał o moją higienę pracy... powoli kształtuje mi się plan zajęć i wychodzi na to, że będę miała po 4-5 półtoragodzinnych bloków na jeden dzień, co prawda z przerwami i nie codziennie, bo staram się bronić przed zajmowaniem każdego dnia, ale ciągle są jakieś nowe wymagania, a to kurs dla pracowników, a to fakultety, więc ciągle nie wiem, ile mi tego wyjdzie i jak długo będę siedzieć przed ekranem (na pewno za długo). W weekend muszę być na konferencji metodycznej online (żeby chociaż ze trzy odczyty zaliczyć), a w przyszłym tygodniu mam pracowe zebranie i szkolenie z sylabusów, wszystko online oczywiście...

Poza tym walczę z deską klozetową. W łazience dzieci urwała się klapa, toteż pojechałam wczoraj do Leroy po nową deskę, z czym był pewien kłopot, bo odpowiednia deska marki Roca występuje tam tylko jako część całego zestawu do montażu podtynkowego i luzem nie można takiej kupić. Nie każda nam odpowiada kształtem, bo musi być prostokątna. W końcu coś tam jednak wybrałam, przyjechałam do domu... i okazało się, że deska jest pęknięta. Na szczęście nie zdjęłam z niej jeszcze folii zabezpieczającej. Dzisiaj rano, odwożąc Mikołaja na tramwaj, miałam zamiar podjechać i wymienić tę nieszczęsną deskę, ale w połowie drogi przypomniało mi się, że nie wzięłam z domu portfela z kartą kredytową, którą płaciłam, bo wczoraj dawałam Madzi pieniądze na zajęcia plastyczne i portfel został sobie w domu. Tak więc czeka mnie kolejna wycieczka do Leroy i ciekawe, co wydarzy się tym razem.

Pan Mąż ma na szczęście ciekawsze przygody, w niedzielę wybrał się na wycieczkę do Sorrento i był zaskoczony, że tak blisko Neapolu, a zupełnie inny świat, jakby inne Włochy.


Trzymam kciuki, żeby jutro udała mu się podróż. Leci do Berlina i będę musiała tam po niego pojechać. Madzia brzęczy, żeby pojechać rano i przy okazji pozwiedzać Berlin, ale to dla mnie za dużo zachodu, trzeba szukać miejsca do parkowania, uważać, żeby nie wjechać do centrum bez winiety, itp. Może wybierzemy się tam wszyscy razem w któryś weekend, w końcu to tylko 300 km, tyle samo co do Warszawy.

Tymczasem dziś wybieram się do fryzjera i ciekawe, czy znowu spędzę na fotelu ponad 2 godziny bez żadnego czytadła!

piątek, 11 września 2020

Piątkowo-wrześniowo

Nareszcie piątek. Niewątpliwą zaletą siedzenia w domu podczas pandemii było regularne wysypianie się, bo nawet mając zdalne zajęcia na 8, wstawało się te pół godziny czy 15 minut wcześniej i było ok. Teraz, po tygodniu wstawania najpóźniej o 6.30, zdarza mi się, jak kiedyś, przysypiać po południu. Mimo zmęczenia, nie mogę przestawić się na wcześniejsze zasypianie, a do tego budzę się często o 5 i czasami jeszcze zasypiam, ale częściej już nie, więc wychodzi, że jestem na nogach dobre 19 godzin.

Szkoła idzie na razie bez wstrząsów i zwyczajnym trybem. Zaliczyłam nawet tradycyjne zebranie u Madzi! (u Mikołaja będzie zebranie online). Wychowawczyni mówi, że dzieciom bardzo dobrze zrobił powrót do normalnej nauki. Trzeba niestety nadrobić zaległości z nauki zdalnej, bo tylko pojedyncze jednostki były w stanie zmobilizować się do samodzielnej pracy i regularnego uczenia się. Większość wypadała różnie, ale na pewno w przypadku matematyki nie można zostawiać żadnych luk w wiedzy, bo wychodzi to na późniejszych etapach, a poza tym za chwilę czeka egzamin po 8 klasie! Pod koniec miesiąca klasy 8 będą już pisać pierwszy próbny test z zachowaniem wszystkich procedur, żeby zaczęli wdrażać się do prawdziwego egzaminu.

Mamy u Madzi w klasie dwie matki-lekarki ze specjalnością w pediatrii i obydwie studziły emocje związane z covidem, co poniektórym dobrze zrobiło. Dowiedziałam się za to ciekawej rzeczy, że u młodzieży w tym wieku covid często objawia się żołądkowo, czyli utrzymujące się bóle brzucha, biegunka, mdłości powinny być powodem do niepokoju. Jest też już teraz trochę przypadków grypy z komplikacjami, więc na pewno warto będzie zaszczepić się na grypę, jeśli tylko będzie to możliwe (podobno brak szczepionek).

Czy ja tu pisałam, że w ramach wychodzenia z domu zapisałam się na salsę solo? Byłam już na dwóch zajęciach, na razie ćwiczymy krok podstawowy, ale podoba mi się i raczej zostanę. Czuję się o jakieś 25 lat młodsza, bo w wieku licealnym tańczyłam bardzo dużo, potem niestety porzuciłam taniec, z krótką przerwą dla zumby, której nie mogę ćwiczyć ze względu na zwichniętą kiedyś kostkę. Salsę najlepiej tańczy się w specjalnych butach na obcasach i przymierzam się powoli do zakupu takiego obuwia. Mam nadzieję, że są te buty stabilne i znowu sobie tej kostki nie zwichnę!

Kotki dostały dziś nowy drapak, bo stary wyglądał już brzydko i szpecił nam salon. Nowy drapak nie był tani, ale jest bardzo solidny i spodobał się bardzo, bo wreszcie ma wygodne "gniazda" mieszczące całego Filipa.




Przypomniało mi się, że chciałam zanotować sytuacje, którymi Madzia mnie rozśmieszyła, a o których zapomniałam. Kiedy wracałyśmy znad morza, Madzia puszczała mi w samochodzie białoruskie piosenki. W jednej z nich w refrenie przewijają się w kółko słowa "ja nie umieju tancevat". Dla mnie rozróżnienie słów po rosyjsku, białorusku czy ukraińsku nie jest takie trudne, bo należę jeszcze do pokolenia, które rosyjskiego uczyło się w szkole jako pierwszego obcego języka, ale Madzi już nie przychodzi to z taką łatwością.

Słuchałyśmy więc tego utworu i w pewnym momencie powiedziałam: - Oj człowieku, weź i naucz się tańczyć, a nie ciągle narzekasz, że nie umiesz!

Po chwili, Madzia filozoficznie: - Człowiek myśli, że oni o poważnych rzeczach śpiewają w tych piosenkach, a to o takich głupotach jest...

Poza tym puszczała mi dużo piosenek swojego ulubionego zespołu, czyli My Chemical Romance (miałyśmy nawet jechać w lipcu na koncert do Pragi... pojedziemy mam nadzieję za rok), pytając ciągle: - Podoba ci się? A to, jak ci się podoba? Kilka piosenek rzeczywiście spodobało mi się, więc dorzuciłam sobie je do swojej playlisty na Spotify.

Po jakimś czasie, Madzia przyszła do salonu akurat, jak leciała któraś z tych piosenek.

Madzia z pretensją w głosie: - Dlaczego słuchasz moich piosenek?! Mogłabyś być bardziej oryginalna i słuchać czegoś swojego!

Zostawiam Wam białoruską piosenkę. Dla mnie to brzmi trochę jak polski pop/disco z lat 80-tych, ale można czasami posłuchać ;)


wtorek, 8 września 2020

Wezuwiusz i Herkulanum

Pan Mąż przysłał zdjęcia z wycieczki. Mówi, że Wezuwiusz to najlepsze, co do tej pory we Włoszech widział, pomimo dość stromego podejścia w ostrym słońcu (tam ciągle jest 30 stopni; u nas dziś rano było tylko 6...). Zamiast do Pompejów, pojechali do Herkulanum, ponieważ jest mniejsze i bardziej kompaktowe, i do tego lepiej zachowane.












Pan Mąż dostał bilety do domu na następną środę. Mam nadzieję, że nic mu tej podróży nie opóźni!


niedziela, 6 września 2020

Po pierwszym tygodniu...

 ...właściwie nawet nie po tygodniu, bo poniedziałek był jeszcze wolny, a we wtorek było rozpoczęcie roku, tak więc właściwego chodzenia do szkoły było raptem 3 dni. Niemniej jednak, dały nam te 3 dni trochę w kość, co składam na karb prawie sześciomiesięcznego odzwyczajenia się od systemu. Nie pomogło też to, że wraz z nadejściem 1 września zostaliśmy wrzuceni w pogodową jesień, i to w tym nieładnym wydaniu, z deszczem, wiatrem, niską temperaturą i mgłą. Na szczęście nadchodzący tydzień zapowiada się lepiej, chociażby pod kątem pogody.

Madzia codziennie wieczorem dostaje ataku rozpaczy i rzuca mi się z płaczem w ramiona, bo tyle lekcji, takie wymagania, egzamin, konkurs z polskiego, i ona w ogóle nie wie, do jakiej szkoły chce dalej iść. Swego czasu rozważała liceum plastyczne, ale jest to szkoła dość słaba akademicko i gdyby odwidziało jej się po jakimś czasie pójście na studia artystyczne, to zdanie matury na wysokim poziomie byłoby po tej szkole dość trudne. Poza tym, to liceum jest położone bardzo dla nas niekorzystnie, dojazd mógłby w niesprzyjających warunkach zająć ponad godzinę i to skazałoby nas na kolejne 4 lata dowożenia Madzi autem. Tak więc ta koncepcja raczej upadła i będziemy szukać jakiejś innej szkoły. Madzia mówi, że nie chce iść do żadnej szkoły, w której będzie ciśnienie na wyniki, czyli pewnie odpadają te z tzw. górnej półki, przez co zupełnie nie wiem, co mam jej doradzić. Dobrze, że jeszcze jest trochę czasu na wybór.

Normalnych lekcji Madzia ma 34 godziny (licząc religię, na którą nie chodzi, ale która jest w ciągu dnia - 35). Do tego dojdą jej 2 lekcje fakultetów powtórkowych do egzaminu, i jedna lekcja przygotowująca do konkursu. Plus jeszcze chyba jakiś dodatkowy w-f, więc wyjdzie około 40 godzin! Dla czternastolatki! Rzeczywiście można się załamać. Żeby sprawić Madzi przyjemność i żeby na chwilę zapomniała o nauce, zabrałam ją w piątek na jej ulubione sushi i to chyba rzeczywiście poprawiło jej humor.


U Mikołaja idzie jakoś łagodniej, lekcji tygodniowo ma tylko 32. Z zabezpieczeń przeciwwirusowych dostali pojedyncze ławki, cały dzień mają lekcje w tej samej klasie (z wyjątkiem języków i informatyki), a nauczyciele mają osłony z pleksi przy biurkach. Maseczki muszą nosić tylko na korytarzach i w przestrzeniach wspólnych, w klasie nie muszą. U Madzi jest podobnie, ale myślę, że to tylko kwestia czasu, zanim w którejś szkole trafi się całkowita lub częściowa kwarantanna (Madzię też tym pocieszam).

U mnie zaczynają spływać różne informacje dotyczące nowego roku akademickiego i momentami odczuwam przemożną potrzebę walenia głową w ścianę z powodu tych wszystkich absurdów i idiotyzmów. Byłam też na kilkugodzinnym egzaminie do szkoły doktorskiej, cały czas w maseczce, pod koniec myślałam już, że umrę. W każdym razie, wygląda na to, że będziemy musieli zorganizować dla mnie biuro w pokoju gościnnym, żebym mogła te zajęcia online prowadzić swobodnie i nie siedzieć przez cały dzień w słuchawkach. Katastrofa...

Pan Mąż wspina się dziś na Wezuwiusza i wizytuje Pompeje, zdjęcia będą jak dostanę, na razie dostałam tylko jedno zdjęcie na dowód, że wycieczka doszła do skutku. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i nic się nie pozajączkuje, w połowie miesiąca PM będzie w domu!

wtorek, 1 września 2020

Para buch, koła w ruch

No to pierwszy dzień szkoły już minął, chociaż tak właściwie pierwszy prawdziwy dzień nauki będzie jutro. Póki co, jakoś się ogarnęliśmy, chociaż wstać co niektórym było ciężko. Każde z moich dzieci wymagało też przypilnowania w innej dziedzinie. Wczoraj po południu nadałam komunikat "przygotujcie sobie stroje galowe", na co Madzia przećwiczyła chyba cztery różne wersje (koszula do spodni, koszula na wierzchu, golf z rękawem / bez rękawa pod koszulą itd.), a Mikołaj o godzinie 23 przypomniał sobie, że ma niewyprasowane spodnie. O takiej godzinie nie tykam już żelazka, a zresztą prasowałam wcześniej i mógł sobie przypomnieć o tych spodniach, ale skoro nie, no to poszedł w pogniecionych i tyle. Na szczęście nie było tak tragicznie, a spodnie dość wąskie, więc się ułożyły na nogach. Natomiast dziś na 10 minut przed wyjściem okazało się, że zaginęła bez wieści biała koszula, ale ponieważ czas nas gonił, to Mikołaj poszedł w błękitnej i mam nadzieję, że jakoś to przeszło. Tak to jest, jak się lekceważy matki komunikaty. (Nawiasem mówiąc, biała koszula znalazła się w garderobie z rzeczami Pana Męża i nie mam pojęcia, jak to się stało).

Madzia z kolei zupełnie zlekceważyła śniadanie, bo od wybuchu pandemii przyzwyczaiła się jadać pierwszy posiłek dopiero około południa. Dziś jej darowałam, bo szkoła była krótka, a potem Madzia była umówiona z koleżankami na wyjście do miasta i jedzenie, ale będę musiała ją przypilnować, żeby przed wyjściem przegryzła chociaż kawałek chleba.

Miejmy nadzieję, że wszystko jakoś ruszy i będzie się toczyć normalnym rytmem. Słyszałam nieoficjalnie, że jedna nauczycielka ze szkoły Madzi jest na kwarantannie, bo jej syn ma podejrzenie covida, ale oficjalnie nie było żadnej informacji, więc może to tylko plotka. Ogólnie rzecz biorąc, zarówno Mikołaj, jak i Madzia wyglądają jakoś inaczej po połowie dnia spędzonej wśród rówieśników. Mikołaj prowadzi dość urozmaicone życie towarzyskie i często widuje się z kolegami; Madzia rzadziej z różnych powodów; ale od razu wyczuwam drobną różnicę w ich zachowaniu. Społeczna rola szkoły jest jednakowoż nie do przecenienia.

Pan Mąż przesyła kolejne neapolitańskie zdjęcia. W niedzielę wybrał się na wycieczkę do katakumb, ludzie byli chowani tam jeszcze przed Chrystusem. Mały zamek na zdjęciu to tzw. zamek jajeczny, czyli Castel dell'Ovo. Na zdjęciu po lewej stronie widać Pasaż Umberto, czyli takie XIX-wieczne centrum handlowe, pokryte szklanym dachem. Na ostatnim zdjęciu, widok z neapolitańskiej ulicy.


Pan Mąż lubi kulinaria, więc dostaję też zdjęcia różnych przysmaków: sałatka z ośmiornicy, pizza marinara, i wino Lacryma Christi, uprawiane na zboczach Wezuwiusza. PM się nim delektuje i mówi, że wyborne; mam nadzieję się o tym przekonać, bo PM zakupił kilka butelek i przywiezie do domu. Pamiętać trzeba tylko, żeby wino miało oznaczenie DOC, bo raz PM kupił jakieś inne i już nie było takie dobre.

Ten wisiorek w lewym górnym rogu to neapolitański amulet na szczęście, nazywa się to corna portafortuna i to jest taka mała papryczka. Można to wszędzie tam kupić, ale PM dostał to w prezencie w restauracji, kiedy zauważył, że na rachunku nie doliczono mu jednego piwa. Włosi mówią, że aby ten amulet działał, trzeba go właśnie dostać w prezencie, tak więc mam nadzieję, że rzeczywiście będzie przynosił szczęście!
W następny weekend PM wybiera się na wycieczkę na Wezuwiusza i ma też w planach pojechać do Pompejów, o ile zdąży. Niestety na Capri chyba już nie zdąży, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jeszcze kiedyś pojedziemy tam razem!