W marcu jak w garncu - i zgodnie z tym przysłowiem dziś mieliśmy wichurę i pochmurne niebo, potem godzinę pięknego słońca, i na koniec deszcz ze śniegiem. Mogłaby już przyjść ta wiosna, mam plany ogrodowo-tarasowe i muszę się na razie wstrzymywać z ich realizacją. Chciałam kupić na górny taras dwie pergolki ze skrzyniami na dole, żeby trochę odseparować się od sąsiadów, a poza tym trzeba by zrobić porządek z doniczkami i może przyszedł już czas na bratki i prymulki? Szybka inspekcja ogrodu wykazała, że powoli wychodzą tulipany, ale ani forsycje, ani morele nie kwapią się do zakwitnięcia - pewnie przez te zimne noce.
Ja natomiast zaliczyłam katastrofę włosową, godną Ani z Zielonego Wzgórza. Nie chciało mi się iść do fryzjera, ale ponieważ miałam trochę odrostów i trochę siwych włosów, postanowiłam sama położyć sobie farbę. Farbę sama kładłam już kilka razy od początku pandemii i zawsze wychodziło dobrze, tym razem jednak wzięłam odcień blondu o jeden stopień bardziej popielaty... i nie wiem dlaczego, ale włosy wyszły mi prawie czarne!!! Wygląda to strasznie! Mikołaj powiedział, że chyba mam zielonkawe włosy, a Madzia określiła je jako ziemiste. Od wczoraj mam więc za sobą już cztery mycia, płukanie rumiankiem i rozjaśniającą maskę. Jest trochę lepiej, ale myślę, że jutro dokupię rumianku i wypłukam jeszcze raz. Dobrze, że jutro nie mam zajęć, bo muszę dostarczyć Madzię na konkurs, więc może do wtorku jakoś doprowadzę się do ładu. A wszystko dlatego, że chciałam zlikwidować złoto-żółty odcień, którego nie cierpię, a który uparcie wychodzi mi na głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz