Na blogu cisza, bo ostatnio jakoś nudno, nic się nie dzieje, w kółko to samo jak w Dniu Świstaka i nawet nie ma specjalnie o czym pisać. Myślałam, że do połowy kwietnia skończę pracę z pergolkami na taras, które zaczęliśmy skręcać, ale chciałam jeszcze pomalować je bejcą na ciemnobrązowo. W czasie skręcania pierwszej jednak zepsuła nam się wkrętarka - coś zaczęło iskrzyć, skręcanie śrubokrętem natomiast szło nam dość mozolnie. W międzyczasie Mikołaj pozbył się drugiej ósemki i był przez kilka dni bez sił, a sprawy dopełniła pogoda, bo jest wciąż mokro i zimno, i nie mam specjalnie ochoty na prace na powietrzu. Tak więc jedna pergolka jest skręcona prawie do końca, a druga stoi jeszcze w opakowaniu i czeka na lepsze czasy. Pozostałe prace w ogrodzie leżą odłogiem. Zakwitły morelki, jak zawsze pierwsze, ale przy tej pogodzie pewnie żadne owoce się nie zawiążą (owoców i tak jest niewiele, bo to stare drzewa, ale w zeszłym roku było kilka sztuk - drzewka właściwie należałoby wyciąć, ale rozrosły się tak, że tworzą wraz z jabłonką naturalny dach, pod którym lubimy stawiać stół latem).
Mam coraz większą niechęć także do komputera i zajęć zdalnych, rano muszę wręcz zmuszać się do odpalenia Teamsa i zajrzenia, jakie też maile przyszły od studentów. Na szczęście z niektórymi grupami już powoli finiszujemy, jeszcze około miesiąc i koniec. Niestety opóźniony pierwszy rok będzie ciągnął się do końca czerwca....
Czasem miałabym ochotę uwalić się tak jak Filip na poniższym zdjęciu i żeby nikt niczego ode mnie nie chciał przez cały jeden dzień. Zwłaszcza, jak szefowe wymyślają kolejne kretyńskie zarządzenia...
Nawet czytać mi się specjalnie nie chce i czytam jakieś romansidła, bo nie mam chęci na poważniejszą literaturę. Staram się jednakowoż czytać po angielsku, zawsze to jakaś korzyść, jak już treść chałowata, to chociaż nadrabiam językiem.
W nadchodzący weekend mieliśmy wybrać się do Sister do Warszawy, bo Sister zmieniła lokum i chcieliśmy odbyć parapetówkę, ale pogoda ma być deszczowa, w związku z czym zrezygnowałam z tego planu, bo wyjść nigdzie poza dom pewnie się nie da i bez sensu siedzieć Sister na głowie (i stresować jej kota).
Z ciekawostek, byłam z Madzią na drzwiach otwartych w jej upatrzonej szkole, a właściwie, jak Mikołaj powiedział, był to link otwarty, bo wszystko odbyło się online. Szkoda, że nie można znaleźć się w budynku, bo można by wtedy poczuć atmosferę i zastanowić się, czy widzimy się w tej szkole, czy nie. W każdym razie, docelowy wychowawca - historyk - bardzo mi się na tym spotkaniu podobał. Oczywiście nie wiem, jakim jest nauczycielem, ale miał u mnie duży plus za piękną polszczyznę, rzadko zdarza się słyszeć osoby około 30-tki tak ładnie wysławiające się po polsku. Zobaczymy, czy Madzi uda się tam dostać, klasa jest humanistyczna, więc próg punktowy nie powinien być za wysoki. Gdyby utrzymał się próg z ubiegłego roku, powinno jej wystarczyć punktów, o ile oczywiście nie położy matematyki na egzaminie. A przyciąga ją tam język rosyjski nauczany od podstaw, bo umyśliła sobie, że będzie się tego języka uczyć, porzucając niemiecki.
Coraz bliżej te historie rekrutacyjne, mam nieprzyjemne dreszcze na samą myśl o tym!
Wiosna panuje tylko na talerzu. Pojawiły się już szparagi i botwina, więc korzystam ile można. Zostawię bardzo fajny przepis na penne z botwiną, oczywiście może być każdy inny makaron zamiast penne. Zdjęcie nie jest niestety bardzo "wyględne", bo i samo danie nie jest, ale jest naprawdę bardzo, bardzo dobre i znajduje się wysoko na liście moich ulubionych dań. W dodatku całe przygotowanie zajmuje góra 30 minut. Znalazłam ten przepis bardzo dawno temu, jak jeszcze podejmowałam próby wyhodowania warzyw w ogrodzie, i zasiane buraki w ogóle nie zawiązały bulw, więc miałam pełno botwiny, z którą nie miałam co zrobić.
Makaron penne z botwinką (proporcje na 1 osobę)
1 pęczek botwiny
sok z 1 cytryny
2 ząbki czosnku
1 mała suszona ostra papryczka
oliwa z oliwek
parmezan
Botwinę posiekać. Buraczki, jeśli są malutkie, można posiekać i dusić z resztą; większe buraczki trzeba drobno pokroić, żeby zdążyły trochę zmięknąć. Czosnek i papryczkę zmiażdżyć, lekko podsmażyć na oliwie. Dorzucić botwinkę, wymieszać, dodać sok z cytryny i przykryć garnek / patelnię pokrywką na około 5-7 minut. Botwina z reguły puszcza wodę i nie trzeba nic dolewać, ona dusi się we własnym sosie (ewentualnie można dolać 1/4 szklanki wody). W międzyczasie ugotować makaron i dorzucić go do uduszonej botwinki, wymieszać i nakładać na talerze. Posypać dość obficie parmezanem.
To danie naprawdę nie wymaga dodawania dodatkowej soli ani pieprzu :) - pod warunkiem, że papryczka jest naprawdę ostra, i że użyjemy sporo parmezanu.
Dla więcej niż jednej osoby trzeba dołożyć po pęczku botwiny na głowę, bo ona mocno zmniejsza objętość, oraz po jednej cytrynie.
U nas tak samo. Łucja też chce rosyjski od podstaw zarzucając niemiecki,który nawet łapie. Ale to chyba dobrze, z podstawami jak bedzie chciała to może zawsze wrócić :)
OdpowiedzUsuń