sobota, 2 maja 2020

53

Przyszły wreszcie długo oczekiwane deszcze. Żeby odsunąć ryzyko suszy, musiałoby pewnie padać ze dwa tygodnie, ale dobre i tyle, zieleń od razu odżyła. Cieszę się, że zdążyłam podsypać roślinkom nawóz, akurat dobrze się rozpuści. Moje astry i cynie powoli kiełkują, i zbliża się moment, że trzeba będzie złożyć wizytę w sklepie ogrodniczym. Muszę dosadzić dwie róże na miejsce przemarzniętych krzaków i muszę jeszcze uzupełnić czymś jedno miejsce pod płotem.
Tymczasem mam w domu serię awarii technicznych. Parę dni temu wysiadł prąd na jednym obwodzie i nie miałam światła w kilku pomieszczeniach na dole. Musiałam wezwać elektryka (na szczęście udało się przez assistance) i okazało się, że przepalił się jakiś bezpiecznik w zewnętrznej skrzynce (nawet nie wiedziałam, że taką mamy). Wczoraj zleciał nam na głowy karnisz w salonie. Próbowaliśmy z Mikołajem przykręcić go z powrotem do stropu, ale dziury były już tak wyrobione, że korki nie chciały się trzymać. Pan Mąż poradził mi więc, żeby użyć kotwy chemicznej. Nałożyłam tej masy w dziury, włożyłam korki i jutro spróbujemy ponownie przykręcić ten karnisz. Ciekawe, czy będzie się trzymał...
Dzisiaj natomiast wysiadło urządzenie do zmiękczania wody i tu już nie ma sposobu, trzeba wezwać serwis. Żyć bez tego można oczywiście, ale u nas jest tak twarda woda, że po tygodniu będę miała całe krany w kamieniu i zakamieniony czajnik, nie mówiąc już o osadzie na kabinie prysznicowej (od kiedy mamy ten zmiękczacz na ujęciu, szyby w kabinie wystarczy porządnie umyć raz w miesiącu - no i oczywiście ściągamy krople po każdym prysznicu).
Dawno już nie miałam takiej serii. Pamiętam, że często tak kiedyś bywało, że jak PM wyjechał, to od razu coś mi się psuło, a to samochód, a to piec, a to coś innego.
Dzisiaj wykorzystałam dzień na prace domowe, prasowanie, gotowanie, no i ten karnisz!
Tak wyglądało wczoraj rano po deszczu. Kotki wybrały się na spacer. Podobno jak koty jedzą trawę, to będzie deszcz, ale to chyba nieprawda, bo Luna codziennie musi najeść się trawy, a jakoś codziennie nie pada. Filip trawy nie tyka, on jest wyłącznie mięsożerny.



Upiekłam chleby, dla siebie na zakwasie, a dla młodzieży na drożdżach - według popularnego przepisu na "chleb z gara". Może to kwestia mąki - użyłam żytniej 720 - chleb na zakwasie wychodzi z niej super, a ten na drożdżach taki sobie, ale młodzieży smakował i pochłonęli prawie cały bochenek (fakt, że malutki - piekłam w garnku 20 cm).



Chleb z gara
385 g mąki chlebowej
1/4 łyżeczki drożdży instant
1 i 1/4 łyżeczki soli
375 ml wody
Składniki wymieszać w misce, przykryć folią i odstawić w ciepłe miejsce na 18 godzin. Przełożyć ciasto na stolnicę oprószoną mąką, rozciągnąć i złożyć dwa razy (ja musiałam sporo mąki dosypać, bo moje ciasto było niemal płynne). Uformować kulę i włożyć do koszyczka lub miski wyłożonej ściereczką i obsypanej mąką. Przykryć i zostawić na 2 godziny. 
Piekarnik nagrzać do 230 stopni w systemie góra-dół. Garnek z pokrywką wstawić do pieca, żeby się porządnie nagrzał (ja użyłam zwykłego stalowego garnka do zupy). Po 30 minutach nagrzewania wrzucić chleb do garnka, przykryć pokrywką i piec 30 minut. Po tym czasie zdjąć pokrywkę i dopiekać jeszcze 15-20 minut na złoty kolor. Studzić na kratce. Chleb wychodzi z garnka bez problemu pomimo braku nasmarowania go czymkolwiek :)

Jedyne zastrzeżenie do powyższego przepisu to te dziwne gramatury, nie można by napisać 400 g mąki i 400 ml wody? Dziwne trochę. Ale wyszło :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz