czwartek, 12 sierpnia 2021

Wyjazdy i powroty

Mija właśnie 48 godzin od powrotu do domu :) Fajnie jest wyjeżdżać, ale fajnie też wracać, mimo tego, że wraca się do swojskiego polskiego bagienka, o którym przez dwa tygodnie zdążyło się nieco zapomnieć. No ale cóż zrobić, skoro do domu się tęskni. Wakacje były pełne wrażeń i spełniły swój założony cel, czyli reset umysłu. Zanim jeszcze o nich opowiem, to tytułem wstępu zaznaczę, że plany mieliśmy początkowo inne. Podróże samolotowe to chwilowo opcja po moim trupie, dopóki nie skończy się cyrk covidowy; nie chcieliśmy też za daleko wypuszczać się autem, więc pierwotna trasa zakładała takie miejsca: Włochy - Dolina Aosty, Szwajcaria (przelotem, ale z wizytą u Novembre), Niemcy - Nadrenia-Palatynat. Wszystko było zaklepane i ustalone, ale Madzia zaczęła marudzić, że ona nie chce mówić po niemiecku na wakacjach, że wolałaby jakieś miejsce z basenem, i tak dalej, i tym podobne. Z ciekawości sprawdziliśmy więc na Bookingu, czy są jakieś ciekawe miejscówki we Włoszech, ale nic nie znaleźliśmy. W połowie lipca jednak nadeszła powódź w zachodnich Niemczech, i nagle na Bookingu wyskoczyło nam super miejsce we Włoszech, ale daleko, bo aż w Abruzji. Może gdyby nie ta powódź, to zostalibyśmy przy opcji niemieckiej, ale w tej sytuacji zmieniliśmy rezerwację i porwaliśmy się na bardzo daleką podróż, bo aż 1800 kilometrów od domu. Tak więc trasa ostateczna wyglądała tak: Bawaria - Dolina Aosty - Wenecja - Abruzja, przy czym najtrudniejszy był oczywiście ostatni odcinek, kiedy wracaliśmy do domu.

I wyjazd, i powrót nastąpił z pewnego rodzaju przytupem ;) I znowu mała dygresja, żeby zarysować tło wydarzeń. Podczas naszej nieobecności domu i kotów miała doglądać Babcia Dana. Babcia Dana ma problemy ze słuchem, ale nie chce się do tego przyznawać, a już broń Boże założyć aparat słuchowy (bo przecież jak to wygląda). Jednocześnie Babcia jest uzależniona od Facebooka i Instagrama, ciągle dostaje jakieś powiadomienia, włączają jej się filmiki z dźwiękiem, a w obliczu poprzedniego problemu dźwięki oczywiście ma ustawione maksymalnie głośno. A ponieważ pokój gościnny jest niedaleko naszej sypialni, to nieustannie słychać jakieś pinganie, w dzień i w nocy, cisza nocna nie obowiązuje.

Przed wyjazdem Babcia Dana została więc ładnie poproszona, żeby dźwięki w telefonie wyciszyć i nawet to zrobiła. Odpływamy więc już w sen i co? - PING! - powiadomienie. I filmik. I kolejne powiadomienie. Idę więc do Babci i mówię: - Czy możesz wyłączyć telefon? Spać nie można. Babcia: - Ale przecież nic mi nie dzwoni. Telefon: PING! PING! PING! (przy czym podejrzewam, że Babcia tego po prostu nie słyszy). Dźwięki więc wyciszyłam, położyliśmy się znowu, i nagle na cały regulator włącza się muzyka. Pan Mąż nie wytrzymał, bo ma krótki lont, huknął w żołnierskich słowach, Babcia się obraziła, i finał był taki, że nikt z nas nie spał chyba dłużej niż 3 godziny. A od rana przed nami trasa 1000 km... Oj trudno było utrzymać otwarte oczy i koncentrację. Na szczęście jakoś się udało i pod wieczór, wykończeni, dotarliśmy do miejscowości Hohenschwangau, tuż u podnóża zamku Neuschweinstein. Widok z pokoju hotelowego miałam taki:


Jak się przyjrzeć, to zamek widać na tle góry. Deszczowa pogoda jechała razem z nami, po drodze widzieliśmy jedno auto dachujące na autostradzie w potokach ulewnego deszczu. Po zakwaterowaniu poszliśmy na obiad i w czasie obiadu przeszła nad nami potężna burza ze ścianą deszczu i gradem. Ale potem rozjaśniło się, więc stwierdziliśmy, że co tam, wchodzimy na górę do tego zamku. Wnętrza były już nieczynne, ale wg przewodnika wnętrza można sobie darować. Nieczynny był też niestety mostek widokowy, z którego robi się te cudowne zdjęcia z góry. Ale i od dołu budowla robi wrażenie, a do tego nie było tam zupełnie nikogo!






Trzeba przyznać, że miał ten książę rozmach. Kiczowate jest to do bólu, ale w swoim kiczu całkiem przekonujące. Z góry mieliśmy też piękne widoki na dolinę.




I kilka ujęć miejscowości.



Jeśli chodzi o ograniczenia związane z covidem:
- w Bawarii w miejscach publicznych obowiązują dorosłych maski FFP2, więc musieliśmy się w takie zaopatrzyć przed wyjazdem. Pani w recepcji sprawdziła nasze certyfikaty szczepień (nazywane tam Green Pass) i zdezynfekowała klucze oraz wszystko czego dotykaliśmy :) Na śniadaniu wszystkie produkty owinięte były dokładnie folią, ale oczywiście przy stoliku można siedzieć normalnie bez maski. Podobnie w restauracjach.
- we Włoszech nie widziałam przez dwa tygodnie ANI JEDNEJ osoby bez maski w miejscu publicznym, nikt nie nosi masek tak jak w Polsce pod nosem ani na brodzie. Widać, że podchodzą do tego bardzo poważnie. 6 sierpnia wszedł przepis nakazujący sprawdzenie Green Passów przed wejściem do wnętrza restauracji czy baru, i faktycznie są te certyfikaty sprawdzane, skanowane odpowiednią aplikacją, a do tego sprawdzono nam dokumenty, żeby upewnić się, czy my to my. 
- fakt przekraczania przez nas granicy nie interesował nikogo w żadnym kraju i nikt nas nie kontrolował.
- z absurdów: w żadnym z odwiedzonych przez nas krajów (Niemcy, Austria, Szwajcaria, Liechtenstein, San Marino, Włochy) nie ma wyłączonych suszarek do rąk w publicznych toaletach, tak jak to jest w Polsce (widać w Polsce suszarki roznoszą koronawirusa, a gdzie indziej nie). 
C.d.n. :)

1 komentarz:

  1. Babcia Dana wypisz wymaluj jak nasza babcia Dana. Może coś jest w tym imieniu. :)

    OdpowiedzUsuń