Mija właśnie 48 godzin od powrotu do domu :) Fajnie jest wyjeżdżać, ale fajnie też wracać, mimo tego, że wraca się do swojskiego polskiego bagienka, o którym przez dwa tygodnie zdążyło się nieco zapomnieć. No ale cóż zrobić, skoro do domu się tęskni. Wakacje były pełne wrażeń i spełniły swój założony cel, czyli reset umysłu. Zanim jeszcze o nich opowiem, to tytułem wstępu zaznaczę, że plany mieliśmy początkowo inne. Podróże samolotowe to chwilowo opcja po moim trupie, dopóki nie skończy się cyrk covidowy; nie chcieliśmy też za daleko wypuszczać się autem, więc pierwotna trasa zakładała takie miejsca: Włochy - Dolina Aosty, Szwajcaria (przelotem, ale z wizytą u Novembre), Niemcy - Nadrenia-Palatynat. Wszystko było zaklepane i ustalone, ale Madzia zaczęła marudzić, że ona nie chce mówić po niemiecku na wakacjach, że wolałaby jakieś miejsce z basenem, i tak dalej, i tym podobne. Z ciekawości sprawdziliśmy więc na Bookingu, czy są jakieś ciekawe miejscówki we Włoszech, ale nic nie znaleźliśmy. W połowie lipca jednak nadeszła powódź w zachodnich Niemczech, i nagle na Bookingu wyskoczyło nam super miejsce we Włoszech, ale daleko, bo aż w Abruzji. Może gdyby nie ta powódź, to zostalibyśmy przy opcji niemieckiej, ale w tej sytuacji zmieniliśmy rezerwację i porwaliśmy się na bardzo daleką podróż, bo aż 1800 kilometrów od domu. Tak więc trasa ostateczna wyglądała tak: Bawaria - Dolina Aosty - Wenecja - Abruzja, przy czym najtrudniejszy był oczywiście ostatni odcinek, kiedy wracaliśmy do domu.
I wyjazd, i powrót nastąpił z pewnego rodzaju przytupem ;) I znowu mała dygresja, żeby zarysować tło wydarzeń. Podczas naszej nieobecności domu i kotów miała doglądać Babcia Dana. Babcia Dana ma problemy ze słuchem, ale nie chce się do tego przyznawać, a już broń Boże założyć aparat słuchowy (bo przecież jak to wygląda). Jednocześnie Babcia jest uzależniona od Facebooka i Instagrama, ciągle dostaje jakieś powiadomienia, włączają jej się filmiki z dźwiękiem, a w obliczu poprzedniego problemu dźwięki oczywiście ma ustawione maksymalnie głośno. A ponieważ pokój gościnny jest niedaleko naszej sypialni, to nieustannie słychać jakieś pinganie, w dzień i w nocy, cisza nocna nie obowiązuje.
Przed wyjazdem Babcia Dana została więc ładnie poproszona, żeby dźwięki w telefonie wyciszyć i nawet to zrobiła. Odpływamy więc już w sen i co? - PING! - powiadomienie. I filmik. I kolejne powiadomienie. Idę więc do Babci i mówię: - Czy możesz wyłączyć telefon? Spać nie można. Babcia: - Ale przecież nic mi nie dzwoni. Telefon: PING! PING! PING! (przy czym podejrzewam, że Babcia tego po prostu nie słyszy). Dźwięki więc wyciszyłam, położyliśmy się znowu, i nagle na cały regulator włącza się muzyka. Pan Mąż nie wytrzymał, bo ma krótki lont, huknął w żołnierskich słowach, Babcia się obraziła, i finał był taki, że nikt z nas nie spał chyba dłużej niż 3 godziny. A od rana przed nami trasa 1000 km... Oj trudno było utrzymać otwarte oczy i koncentrację. Na szczęście jakoś się udało i pod wieczór, wykończeni, dotarliśmy do miejscowości Hohenschwangau, tuż u podnóża zamku Neuschweinstein. Widok z pokoju hotelowego miałam taki:
Babcia Dana wypisz wymaluj jak nasza babcia Dana. Może coś jest w tym imieniu. :)
OdpowiedzUsuń