poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Wakacje część 2

Po wyjeździe z Bawarii, przejechaliśmy przez kawałek Szwajcarii i zatrzymaliśmy się na krótki postój w stolicy Liechtensteinu - Vaduz. To tak wyłącznie dla dreszczyku bycia w kolejnym "państwie", bo szczerze mówiąc, nic tam specjalnego nie ma, a wszystkie atrakcje turystyczne skupiają się na głównym deptaku długości naszej ulicy Półwiejskiej.




Następnie w planach był krótki postój w Szwajcarii, w Lugano. Żeby dojechać do Lugano, trzeba przejechać przez góry, a w górach dopadł nas deszcz. Lało tak, że miałam momentami obawy, czy w ogóle z tych gór zjedziemy. Temperatura spadła do 12 stopni :) W Lugano szła równo z nami ściana deszczu, takiego deszczu to jeszcze nie widziałam, zupełnie jakby ktoś polewał nas wężem strażackim. Z postoju nic więc nie wyszło i mogliśmy zatrzymać się dopiero we Włoszech w Como, nad jeziorem Como.




Jak widać na zdjęciach, pogoda też była nieszczególna. Te śmieci pływające po jeziorze - później okazało się, że właśnie tego dnia zeszła nad Como lawina błotna i spustoszyła parę miejscowości. Przy tym deszczu, który nam towarzyszył, to akurat nic dziwnego... aczkolwiek dowiedziałam się o tej lawinie błotnej dopiero dwa dni później. My byliśmy na południowym brzegu jeziora, tam akurat żadnych osunięć nie było. Sama miejscowość Como okazała się w ogóle mało gościnna, przelecieliśmy kawał wybrzeża szukając kawiarni, a jak już się znalazła, to przez kilkanaście minut nie podszedł do nas nikt z obsługi, więc w końcu sobie poszliśmy. Ale rezydencje nad jeziorem - piękne!

Punktem końcowym i bazą na następne dni była miejscowość Aosta, położona w dolinie pomiędzy górami. Mieszkaliśmy w bloku podobnym do tych na zdjęciach, a widok akurat był z pokoju młodzieży.


Góry otaczające miasto ze wszystkich stron robią na mnie dość przytłaczające wrażenie, a sama miejscowość Aosta jest bardzo mało włoska w charakterze. Jakoś nie czułam, że jestem we Włoszech, bardziej właśnie we Francji czy Szwajcarii, a może to właśnie Piemont ma swój odrębny charakter. Poza górami, w Aoście nie ma nic specjalnie ciekawego - są ruiny budowli rzymskich, bo miasto zostało założone przez Rzymian, oraz niewielki deptak ze sklepami i restauracjami. Restauracyjnie, też nie jest bardzo włosko. Było kilka miejsc z pizzą i makaronem, ale na ogół serwuje się tam dania regionalne, czyli mięso (przeważnie jagnięcinę lub baraninę) albo polentę z różnymi dodatkami. Przez większość czasu stołowaliśmy się więc w domu, bo akurat sklepy zaopatrzone są świetnie i można kupić mnóstwo produktów dobrej jakości. Ceny jednakże poszły w górę także we Włoszech -  porównując z naszym pobytem trzy lata temu, teraz jest zdecydowanie drożej i w sklepach, i na stacjach benzynowych, i oczywiście w restauracjach.




Powyżej są właśnie te rzymskie pozostałości. Pogoda deszczowa niestety szła za nami i pierwszego wieczoru lało dość mocno. Naszym celem było chodzenie po górach, ale żeby chodzenie sprawiało satysfakcję, musi być coś widać, więc trzeba było polować na rozpogodzenia. Drugiego dnia pobytu wybraliśmy się więc w góry dopiero w południe, bo wcześniej było deszczowo. 

Wycieczka nad Jezioro Arpy i Colle della Croce
Wybraliśmy na początek prostą trasę nad Jezioro Arpy, położone w górach. Samochodem można było podjechać do wysokości 1700 m n.p.m., a następnie dość prosta trasa wiodła do jeziora, położonego na wysokości 2066 m. Chodzili tam ludzie z wózkami i z małymi dziećmi, tak więc trasa była naprawdę prosta do pokonania. A samo jezioro - przecudnej urody! Morskie Oko może się schować.





Posiedzieliśmy na łączce i stwierdziliśmy, że skoro doszliśmy do jeziora i jest jeszcze dużo czasu, a pogoda zrobiła się piękna, to może wrócimy innym szlakiem, żeby zobaczyć przy okazji coś jeszcze. Dodam, że o ile tłumów jak w Tatrach zupełnie nie ma, to jednak oznaczenia turystyczne w tym kawałku Alp są fatalne. Pan Mąż miał mapy w specjalnej aplikacji i do tego gps, bo inaczej można by się zupełnie w Alpach pogubić, oznaczenia raz są, raz ich nie ma, i właściwie ciężko się zorientować, dokąd iść. Ludzi jak na lekarstwo, więc nie ma nawet kogo zapytać o drogę. Wybrany szlak też miał być prosty, i może był, ale do tego był dość stromy. Ja nie jestem górołazem, po prostym mogę iść nawet i kilkadziesiąt kilometrów, ale stromizny mnie pokonują. Szłam więc tą ścieżką i myślałam, że tam umrę i zostanę, Madzia wlokła się razem ze mną, mamy więc milion zdjęć, bo po każdych kilku kamieniach robiłyśmy przystanek, a przy okazji zdjęcia. Panowie włazili po skałach jak młode kozice i musieli niestety czasem na nas poczekać. 
Po drodze takie widoki:






Miejsce, do którego szliśmy, nazywało się Colle della Croce, czyli Przełęcz Krzyża i Pan Mąż obiecywał, że stamtąd prowadzi już prosta trasa w dół do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy. No dobrze... po jakichś kilku latach i hektolitrach potu doszliśmy wreszcie do ruin jakichś zabudowań. Pan Mąż i Mikołaj byli oczywiście wyżej i nagle zobaczyłam, że machają do nas energicznie, żebyśmy się pospieszyły. Zmobilizowałam więc resztkę sił, wlazłam na szczyt... i wtedy dopiero zrozumiałam, po co tam weszłam! Oczom moim ukazał się taki oto widok:




Najwyższa góra w tym paśmie to oczywiście Mont Blanc :) Okazało się, że weszliśmy na jeden z najpiękniejszych punktów widokowych! I do tego taka widoczność :) Przełęcz znajduje się na 2299 m n.p.m., czyli od jeziora przewyższenie wyniosło niecałe 300 metrów. To właśnie uwielbiam w górach - człowiek męczy się strasznie, ale ta męka wynagradzana jest takimi widokami. Ciężko było w ogóle stamtąd odejść. Droga w dół faktycznie była łatwiejsza, a w połowie trasy spotkaliśmy gościa, który wjeżdżał pod górę rowerem (!!!), więc to o czymś świadczy. Naszą trasą nie wjechałby ani nie zjechał ;) A widoki nadal były przecudnej urody.





Wycieczka na Mont Blanc
Następnego dnia słoneczna pogoda miała się utrzymać, więc postanowiliśmy wykupić bilety na kolejkę Skyway Monte Bianco. Kolejką można wjechać od strony włoskiej na wysokość 3466 m n.p.m, można też przesiąść się na kolejkę francuską do Chamonix, ale jest na te przesiadki mało czasu jednak. Sama kolejka jest o tyle ciekawa, że wagoniki, oprócz wjeżdżania do góry, obracają się powoli wokół własnej osi, więc można obejrzeć krajobraz ze wszystkich stron. Na górze znajduje się platforma widokowa, można też zejść trochę niżej do schroniska i złapać trochę alpejskiego słońca, przy schronisku znajduje się też wejście w góry i można w lipcu pochodzić po śniegu :) Spotkaliśmy tam zresztą wielu alpinistów, przygotowani byli profesjonalnie - raki, czekany - i oczywiście odzież. Temperatura była akurat dość wysoka, bo aż 6 stopni, ale bywa zimniej, jak to w górach. Muszę też dodać, że na tej wysokości wszyscy już odczuliśmy problemy z oddychaniem, a już oddychanie w masce w pomieszczeniu było prawie niemożliwe. Na platformie spędza się półtorej godziny i trzeba stawić się na konkretną godzinę odjazdu. Po drodze jest jeszcze stacja pośrednia i na tej stacji można już sobie siedzieć ile się chce.







Ten szary "jęzor" na poniższym zdjęciu to lodowiec :)


I znowu widok na Mont Blanc, tym razem z innej strony.


Poniżej widać na śniegu czarne kropeczki - to alpiniści.


Tu widać może bardziej ;)


Pod Mikołajem i pode mną przepaść!



Poniżej - schronisko, widać na jakiej wysokości.



A to już przystanek na stacji pośredniej.


Wycieczka na Małą Przełęcz Świętego Bernarda
Wracając z wycieczki na Mont Blanc, zahaczyliśmy o Małą Przełęcz Świętego Bernarda, przez którą przebiega granica między Francją a Włochami. Dla odróżnienia, Wielka Przełęcz położona jest między Szwajcarią a Włochami, i tam już nie dojechaliśmy. Droga na nawigacji wyglądała jak poniżej i Madzię lekko zmuliło, bo nie były to jedyne zakręty na tej trasie.


Sama przełęcz - no cóż, nic bym nie straciła, gdybym jej nie widziała, ale było to w kategorii "ciekawostka". Pieski są, ale tylko sztuczne, ku rozczarowaniu Madzi. Warto było się dowiedzieć, że granica w tym miejscu jest historyczna i uznawana od stuleci.





Wycieczka do wodospadu Lillaz
Kolejnego dnia od rana znowu padało, a my dodatkowo mieliśmy "atrakcje" związane z zatkaną toaletą, ale w końcu zostawiliśmy toaletę do załatwienia właścicielce mieszkania i pojechaliśmy nad wodospad. Też nie była to trudna wycieczka, a sama miejscowość Lillaz  okazała się bardzo malownicza.






Na zdjęciu poniżej, nad wodospadem, widać mostek, i do tego mostka trzeba się wspiąć, żeby mieć widok jak na kolejnym zdjęciu. 



I nagroda po wspinaczce.


W Alpach było przepięknie i chętnie zostalibyśmy tam dłużej, takie zresztą były pierwotne plany. Prognoza pogody zapowiadała jednakże burze i nawalne deszcze, toteż stwierdziliśmy, że rewidujemy nasze plany i wyjeżdżamy z Aosty dwa dni wcześniej. Jeden dzień postanowiliśmy spędzić w Wenecji, a pobyt w Abruzji również udało nam się o jeden dzień przedłużyć. Ale o tym już w następnym poście ;)




6 komentarzy:

  1. Chyba właśnie zapragnęłam wybrać się w Alpy! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, bardzo warto. Oczami wyobraźni widzę, jakie Ty byś zdjęcia zrobiła! :)

      Usuń
  2. Pięknie! Ja od wczoraj mam fazę na szwajcarskie dania. Dzis w sklepie miałam dylematy czy podjąć próbę zrobienia fondue czy raclete (nazwy nie jestem pewna, ale to taki smażony ser). Wygrało to drugie, ale ponieważ mam dzień porażek kulinarnych to robienie przekładam na jutro :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My sobie czasami ser raclette kupujemy tak do zjedzenia z chlebem, a te wszystkie dania szwajcarskie są pyszne, ale strasznie kaloryczne, akurat do zjedzenia po zejściu ze szlaku ;)

      Usuń
  3. Co za widoki! Ależ Wam zazdroszczę, na Mont Blanc narobiłam sobie apetytu (nie trzeba nigdzie wchodzić, jest kolejka, 3500 to już bardzo ciężko oddycham, ale dla samego bycia, warto!). Każde jedno zdjęcie można oprawić w ramki i powiesić na ścianie.
    A propos, szkoda, że nie wiedziałam, że będziecie w Como, tam tuż obok, w Cernobbio, są najlepsze burgery na świecie (comoburger.it). Ja już wtedy, gdy tam byliśmy, nie jadłam mięsa, ale z łososiem i owszem. Jednym burgerem objadłam się pod korek.
    Wodospady to istne rajskie widoczki, chociaż i tak panna cotta wygrywa wszystko :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też nie wiedzieliśmy, że będziemy w Como ;) Tak to wyszło przypadkowo przez ten deszcz.
      A kolejkę na Mont Blanc polecam, nie jest wcale tak bardzo droga w porównaniu z francuską (nie mówiąc już o kolejkach w Szwajcarii...), a wrażenia rzeczywiście niezapomniane.

      Usuń