Jajka pomalowane, mazurki upieczone i udekorowane, nawet odrobina sałatki z majonezem się znajdzie (z Kieleckim of course...), jedynie żurek zrobię jutro na świeżo, toteż można oddać się świętowaniu! W tym roku u nas cicho i spokojnie. Mikołaj siedzi w pokoju i rozwiązuje arkusze maturalne z fizyki, Madzia maluje, a ja mam pełno lektury i problem, co wybrać. W planach sama rekreacja, czyli spanie do wyspania się, nieśpieszne śniadanko, po śniadanku spacer, a potem już co tam komu pasuje. Bardzo nam taki czas potrzebny! Dziś wyciągnęłam Madzię na rower - pogoda słoneczna, ale chłodno - zrobiłyśmy 12 km nad rzeką i wróciłyśmy z objawami zatrucia tlenowego (wczoraj cały dzień w domu, bo lało).
W ostatnią środę uratowaliśmy z Mikołajem pewną Ukrainkę z niezłej opresji. Otóż idąc na spacer nad rzekę, niedaleko stacji kolejowej napotkaliśmy zapłakaną kobietę, która próbowała dowiedzieć się od nas, jak dojechać pod pewien adres w zupełnie innej części naszego miasta. Dla wyjaśnienia, u nas są dwie stacje kolejowe, Puszczykowo i Puszczykówko, i osobom nienawykłym często się to myli. Już wiele razy pytano mnie na przykład, jak dotrzeć do szpitala, który jest w Puszczykówku (ale nadal jest to część Puszczykowa i administracyjnie adres jest w Puszczykowie). Pani Lena wysiadła z pociągu o jedną stację za wcześnie i poczuła się zdezorientowana, bo stacja jest poniekąd w lesie i miasta zupełnie stamtąd nie widać. Nie mogła się do nikogo znajomego dodzwonić, potem ktoś złapany doradził jej wzięcie taksówki (-> kolejny problem: u nas taksówki nie jeżdżą, można oczywiście wezwać taxi z Poznania, ale trzeba liczyć się ze sporym kosztem). Koniec końców, wróciliśmy do domu po samochód i odwieźliśmy ją pod adres, pod który chciała dotrzeć - był to mały hotel pracowniczy, 5 km od miejsca, w którym wysiadła z pociągu. Wszystko działo się późnym popołudniem, ruchu przy stacji raczej nie ma z wyjątkiem momentów, w których przyjeżdża pociąg, więc gdyby nie trafiła na nas, zostało jej chyba tylko łapanie stopa, co mogłoby być ciężkie, zważywszy, że nie mówiła po polsku ani nawet nie wiedziała dokładnie, gdzie chce dotrzeć. Na koniec chciała mi jeszcze zapłacić za usługę... oczywiście odmówiłam. Trudno było się z nią dogadać, ale zrozumiałam, że przyjechała z córką i jej małymi dziećmi z Zaporoża, najpierw trafiły do Gdańska, a teraz są tutaj i chyba mają jakąś pracę, bo pytała o wynajem mieszkania. Wymieniłyśmy się numerami telefonów, ale jeszcze nie odpisała mi na sms-a i nie wiem, jaki był dalszy ciąg tej historii.
W czwartek wieczorem natomiast siedziałam sobie na kanapie i oglądałam jakiś serial, kiedy nagle, około 23.30, usłyszałam zbliżające się syreny i na naszej ulicy pojawiły się cztery wozy strażackie! Jest to tak niezwykłe u nas wydarzenie, że wszyscy sąsiedzi powyskakiwali z domów, niektórzy w piżamach, a jeden sąsiad nawet w samych gaciach ;) Okazało się, że u sąsiada na końcu ulicy zaczęło się dymić z przewodów elektrycznych, co wprawiło go w stan paniki, bo był u niego pożar nie dalej jak w sylwestrową noc (od petardy zapalił się śmietnik, a od śmietnika auto, które spaliło się doszczętnie i osmaliło całą jedną ścianę domu - wtedy jednak były tylko dwa wozy strażackie i to bez sygnału). Tak więc wszyscy upewnili się, że nic się nie stało i że nie trzeba się ewakuować, i wrócili do domów.
Oby dalej było już tylko normalnie, czyli cicho i bezproblemowo. Nawet odrobinę nudno, ale teraz witam nudę z radością. Po tej historii z panią Leną, chyba ze trzy razy budziłam się w nocy z uczuciem ulgi, że jestem w swoim własnym domu, w swoim łóżku, a nie na uchodźctwie, zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi, niechby nawet życzliwych i przyjaźnie nastawionych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz