sobota, 15 sierpnia 2020

Odrobina historii

Dziś przypada setna rocznica Bitwy Warszawskiej, i z tej okazji przypomniał mi się mój pradziadek po kądzieli, który brał udział w tych walkach. Coś tam pamiętałam z opowieści rodzinnych, ale niedużo. Wrzuciłam więc nazwisko pradziadka do przeglądarki - i trafienie! Pradziadek ma własny biogram w Wikipedii: Franciszek Golba

Żeby nie przepisywać tekstu z Wikipedii, tylko streszczę, że pradziadek brał udział w wojnie 1920 roku i został udekorowany medalem Virtuti Militari (dlatego pewnie ma biogram w Wikipedii, jak wielu kawalerów tego orderu).

Pisałam na wiosnę, że zmarła we Wrocławiu moja ciocia, to właściwie ciocia-babcia, córka pradziadka Franciszka i siostra mojego dziadka. Z całej rodziny zsyłkę na Syberię i do Azji przeżyli tylko oni. Jakiś czas po śmierci ciotki, dostałam film z jej wspomnieniami. To był prawdziwy kawał żywej historii... Moja babcia przez całe dzieciństwo opowiadała mi o swoim pobycie w głębi Rosji - tam poznali się z dziadkiem - słuchałam, jak to dziecko, jednym uchem, a wypuszczałam drugim. Coś tam pamiętam, ale żałuję, że nie słuchałam więcej, że nie pytałam więcej. Ech, człowiek jest czasami głupi...

W każdym razie, dodam jako uzupełnienie do biogramu w Wikipedii, że majątek w Jarosławiczach pradziadek otrzymał w ramach osadnictwa wojskowego na Kresach. Ciotka opowiadała, że był tam duży dom, zabudowania gospodarcze, sad, i oczywiście ziemia. Urodziło się tam sześcioro dzieci, mój dziadek Adam był najstarszym dzieckiem, a ciocia Teresa była trzecia z kolei. Wszystko działało pięknie do 10 lutego 1940 roku. Tego dnia w nocy do majątku przyszła armia radziecka, dali rodzinie kilka godzin na spakowanie dobytku i wywieźli ich na północ Rosji, w okolice Archangielska. Babcia i ciocia zawsze dużo opowiadały o tym, jak tam było (rodzina babci została wysiedlona z okolic Łomży mniej więcej w tym samym czasie), ale oczywiście trzeba było słuchać uważniej! Prawie nic nie pamiętam. W każdym razie, z opowieści cioci Teresy wynika, że latem nie było tak źle, nie brakowało jedzenia, można było wyżyć ze zbieractwa, no ale zima była ciężka. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu i tego mój pradziadek, już wcześniej chory, nie wytrzymał. Ciocia opowiadała, że bardzo długo wydawało jej się, że umarł wiosną, dopiero po roku '89, kiedy można było uzyskać dostęp do archiwów rosyjskich, otrzymała dokument z datą śmierci - 20 stycznia 1941.

Po koniec tego samego roku zaczęto wywózkę Polaków z Archangielska w głąb Rosji. Moja prababcia z szóstką dzieci (najstarszy - mój dziadek - miał 17 lat) znalazła się w Uzbekistanie, w miejscowości Sariasiya. Tam zostali wyładowani na polu i jak na targu niewolników, siedzieli i czekali, aż ktoś ich wybierze do pracy. Kto weźmie kobietę z szóstką małych dzieci? - pytanie retoryczne. Moją ciocię upatrzyła sobie jakaś Rosjanka i powiedziała prababci, że weźmie ją do siebie do opieki nad dziećmi. Ciocia miała wtedy niecałe 12 lat. Prababcia się zgodziła i tak ciocia znalazła się w rosyjskim domu, gdzie było jej obiektywnie bardzo dobrze - dostała czyste ubranie, było co jeść, nikt jej nie krzywdził, ale jak mówi, co noc płakała w poduszkę z tęsknoty.

Tymczasem mój dziadek zatrudnił się w jakimś kołchozie do pracy przy koniach i tam też była prababcia z pozostałymi dziewczynkami. Niestety, panował tam głód i choroby, dziewczynki po kolei chorowały i umierały, na końcu umarła prababcia. Tu mam lukę w opowieści cioci, w każdym razie po pewnym czasie obydwoje znaleźli się w polskim domu dziecka w Stalinabadzie (dzisiaj Duszanbe). Dziadek, już pełnoletni, był tam zatrudniony jako pomocnik, a ciocia była wychowanką domu dziecka. W tym domu znajdowały się nie tylko sieroty, przyjmowano wszystkie polskie dzieci, których rodzice mieli kłopoty z opieką nad nimi. Było tam młodsze rodzeństwo mojej babci i w ten sposób moi dziadkowie poznali się. Dziadek najpierw ruszył w konkury do młodszej siostry mojej babci, ale po pewnym czasie zmienił obiekt zainteresowania.

Wpisałam też sobie w Google "dom dziecka w Stalinabadzie", wyskoczyły zdjęcia i ku mojemu zdumieniu, ujrzałam na zdjęciach moich młodych dziadków. To już jest rok 1946 i to są ostatnie pożegnalne zdjęcia przed podróżą do Polski. Na zdjęciu są oczywiście pracownicy, nie wychowankowie.


Dziadkowie pobrali się w 1948 roku, w 1950 urodziła się moja mama. Dziadek pracował w więziennictwie, najpierw mieszkali więc w Lublińcu, potem w okolicach Bydgoszczy, a ostatecznie osiedli w Barczewie. Ciocia Teresa trafiła do domu dziecka dla polskich sierot wojennych we Wrocławiu, tam też uzyskała wykształcenie i pracowała przez wiele lat na AWF oraz w PAN we Wrocławiu. Starała się nawet odzyskać majątek na obecnej Ukrainie, ale nic z tego nie wyszło niestety. Natomiast rodzina mojej babci, o dziwo, wróciła z wygnania w komplecie. Ich gospodarstwo zostało spalone, ale udało się odzyskać ziemię i rodzina nadal tam mieszka, jeździłam tam na wieś jako dziecko i nawet pamiętam mgliście moją prababcię (umarła w 1981 roku).

To tyle historii na dziś! Babcia opowiadała bardzo barwnie - jak gotowali z głodu zupę na żółwiach, jak kradli arbuzy z pola, jak chorowała na tyfus i w szpitalu obcięli jej włosy do skóry. Dziadek zmarł w 1986 roku, ale pamiętam go jako człowieka-anioła, miał w sobie nieskończoną dobroć i cierpliwość do babci, która często ciosała mu kołki na głowie. Wniosek - słuchajcie swoich dziadków póki możecie, bo szybko może być na to za późno...

4 komentarze:

  1. Piękna historia, dziękuję Ci za nią. Przeniosła mnie w czasie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się :) Ja też lubię takie historyczne opowieści.

      Usuń
  2. Niesamowite! TO prawda! Matki mamy z tego samego roku :) 1950 :)

    OdpowiedzUsuń