sobota, 31 października 2020

Wycieczka w Sudety

Czas mija i od naszej wycieczki przeleciał już tydzień, a ja ciągle nie mogę znaleźć czasu / natchnienia, żeby opisać ten krótki wypad. W drogę ruszyliśmy z Mikołajem, bo Madzia, tłumacząc się nadmiarem obowiązków szkolnych, postanowiła zostać w domu. Dzięki temu mogliśmy pojechać na dwa noclegi, bo nie trzeba było martwić się o koty.

Udało nam się wyjechać akurat w dzień, kiedy ogłoszono zamknięcie restauracji, w piątek jeszcze były czynne, a w sobotę już nie i trzeba było zamawiać sobie jedzenie na wynos. Sytuacja analogiczna do aktualnej sytuacji z cmentarzami, decyzja ogłoszona z dnia na dzień, bez pomyślunku, i co ma ten restaurator / sprzedawca czy hodowca kwiatów zrobić z zakupionym towarem...? - to już nikogo nie obchodzi.

Ale dość już polityki. Naszą bazą była Polanica-Zdrój, która była miłym zaskoczeniem - bardzo ładne, cukierkowe miasteczko. Nigdy tam wcześniej nie byliśmy, ale podobało nam się i zdecydowanie będziemy w te rejony wracać.

Tu mieszkaliśmy:


A poniżej Pijalnia Wód w Parku Zdrojowym (o dziwo, czynna!). Woda dobra, mocno żelazista. Można było pić ciepłą lub zimną, i Mikołaj powiedział, że ta ciepła smakuje jak krew :)




I wieczorny widoczek ze spaceru po zamówione jedzenie. Mam trochę niedosyt tej Polanicy, bo podobało mi się tam, a spędziliśmy tam w sumie mało czasu, ale myślę, że jeszcze tam kiedyś wrócę.


A tak w ogóle, zaczęliśmy wycieczkę od Zamku Czocha na zachód od Jeleniej Góry, który jest piękny oczywiście, ale po zwiedzaniu stwierdziliśmy, że nieco rozczarowujący. Narzędzia tortur były dużo lepiej zaprezentowane w Reszlu (tak na marginesie, co za moda na te tortury? są wszędzie!), a większość wyposażenia zamku została rozkradziona po wojnie i obejrzeć można niewiele.



Poniżej sypialnia pary książęcej, biblioteka (chciałabym takie biurko!) i Sala Rycerska.







Tego pierwszego dnia straciliśmy trochę czasu, bo wyjeżdżając zapomnieliśmy kupić pieczywa i krążyliśmy po Jeleniej Górze przez jakiś czas, poszukując porządnej piekarni. Jelenia Góra jest jakoś rozkopana i nic nie znaleźliśmy, a dobre pieczywo znalazło się później w Polanicy. Przez to krążenie spóźniliśmy się ze zwiedzaniem ruin zamku Grodno, i obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz.


Moje plany związane z tą wycieczką obejmowały przede wszystkim relaks w górach, toteż kolejnego dnia wybraliśmy się w góry. Od rana pogoda była taka sobie, więc z dostępnych opcji wybraliśmy Szczeliniec, który można oglądać i w deszczu. Chmury z czasem się przetarły, ludzi było sporo, a Szczeliniec to taka łatwa atrakcja, gdzie można wejść nawet z dziećmi lub osobami o niewielkiej sprawności. Ale jest ładnie :)


Tak mgliście było przy schronisku, które zresztą było zamknięte z powodu kwarantanny załogi.





A tu już zaczęło się przecierać.



Po Szczelińcu stwierdziliśmy, że rezygnujemy z Błędnych Skał, bo to właściwie to samo, i pojechaliśmy do twierdzy Srebrna Góra, po drodze podziwiając piękną jesień. 


W Srebrnej Górze pogoda postanowiła zupełnie się poprawić i było pięknie! Twierdza jak twierdza, wykupiliśmy zwiedzanie z przewodnikiem i zastanawiałam się chwilami, jaki sens ma zamykanie restauracji, skoro zwiedza się pomieszczenia w tłumie kilkudziesięciu osób, maseczki noszących pod nosem albo wręcz na brodzie. Przewodnik też nie był zbyt zachęcający, bo wypluwał z siebie serię cyfr, z których zapamiętałam tylko, że kula do armaty ważyła 9 kg.




Niemniej jednak, w twierdzy natknęliśmy się na największą atrakcję wycieczki, a mianowicie kozy :) Kozy mieszkają tam na stałe, a trzy sztuki wyuczyły się żebrania i zaczepiały wszystkich ludzi. Przed donżonem otwarta była kawiarnia, więc z radością usiedliśmy na kawę, a kozy za wszelką cenę usiłowały zawrzeć z nami bliższą znajomość i wycyganić coś do jedzenia. Wchodziły nam prawie na kolana! Innym ludziom weszły na stolik w poszukiwaniu kanapek. W przerwach bawiły się w koziołki poznańskie, bo trykały się dla zabawy. Boskie były!



Widok z kawiarni:


Ostatni dzień wycieczki, czyli niedziela, przeznaczyliśmy na większą wycieczkę górską i postanowiliśmy wejść z Międzygórza na Śnieżnik, jak chyba połowa Wrocławia i jeszcze spora liczba Czechów, uciekających od totalnego lockdownu. To, że w ogóle wlazłam na ten Śnieżnik, uważam za swój wielki sukces, bo podejście było dość strome, błotniste, i miałam momentami myśli, że chyba zrezygnuję i wrócę. Mikołaj zasuwał przed siebie jak młoda kozica, Pan Mąż też dawał radę, i tylko ja opóźniałam wycieczkę. Ale wlazłam! Mam tę moc! Mogę wszystko :)

Przy okazji Mikołaj przysporzył nam nieco nerwów. Musieliśmy oddalić się na chwilę ze szlaku w celach, powiedzmy, toaletowych. Mikołajowi kazałam odejść kawałek dalej i poczekać. Kiedy wróciliśmy na szlak, okazało się, że Mikołaja nie ma. Najgorsze, że byliśmy właśnie na skrzyżowaniu - szlak odbijał w lewo, a prosto i w prawo prowadziły jakieś boczne drogi. Zasięgu nie było... Teraz sobie myślę, że spanikowaliśmy, bo założyliśmy, że Mikołaj nie zauważył oznaczenia szlaku, ale trudno było zgadnąć, co on mógł zrobić - wrócił w dół? poszedł szlakiem? a może skręcił w złą drogę? Zanim odzyskałam zasięg, dostaliśmy już chyba trzy razy zawału serca, a Pan Mąż miał wizję dzwonienia do GOPR-u, ale okazało się, że Mikołaj oczywiście poszedł szlakiem i wrócił do nas, zdziwiony, że jeszcze go nie dogoniliśmy. Musiał trochę wysłuchać na temat odłączania się w górach od grupy...

Zatem na Śnieżnik weszłam i nawet z niego zeszłam, po czym przez kilka dni miałam mega zakwasy :) Sam Śnieżnik nie jest jakoś specjalnie atrakcyjną górą - jeśli mowa o szczycie - zwłaszcza, że właśnie trwa budowa wieży widokowej i na czubku leży kupa kamieni. Poza tym tłumy ludzi były wręcz niewiarygodne. Ale widok i perspektywa warta jest wszystkiego.




Przed schroniskiem myślałam, że umrę. Po prostu położę się i umrę. Ale weszłam!


Tak! To białe to śnieg!



Szczyt zdobyty.


A to już widoki z drogi powrotnej.



1 komentarz: