poniedziałek, 7 czerwca 2021

Kraków - chwila oddechu

Nadszedł długi czerwcowy weekend i połowa Polski ruszyła w plener. Nie mogliśmy być gorsi, zwłaszcza że nie wykorzystaliśmy jeszcze bonów turystycznych, a Madzi należał się reset po egzaminach. Mikołaj wspaniałomyślnie zgodził się zostać w domu i doglądać kotów, a Madzia prosiła już dawno o wyjazd do Krakowa, bo zależało jej na odwiedzeniu ciekawych galerii sztuki. Tak więc wyruszyliśmy w czwartek rano, a ponieważ, jak wspomniałam, połowa Polski ruszyła z nami, to korki na bramkach na autostradzie były spore i podróż trwała godzinę dłużej niż się spodziewaliśmy. Podobnie było w Krakowie, tłumy ludzi na Starym Mieście i na Rynku, ale ja tak lubię krakowski Rynek, że nawet te dzikie hordy mi nie przeszkadzały. Kwaterę mieliśmy tuż przy Rynku, na ulicy Sławkowskiej. Miejscówka bardzo dobra, bo wszędzie blisko, ale w nocy było strasznie głośno i ze spaniem nie było najlepiej, bo co człowiek przysnął, to budziły go dzikie pijackie wrzaski. Niestety, tak to jest, jak obostrzenia są surowe, a potem są luzowane i wszyscy czują się jak spuszczeni z łańcucha.

Pierwszy dzień, czyli czwartek, minął nam na łażeniu po Krakowie - obeszliśmy Rynek i okolice, poszliśmy nad Wisłę, potem na Kazimierz, i z powrotem nad Wisłę i na Wawel. Razem wyszło nam prawie 16 km spaceru.










Ja byłam w Krakowie wiele razy, pierwszy raz byłam pod koniec lat 80-tych jako uczennica, potem regularnie bywałam w różnych momentach życia, teraz po prawie 10-letniej przerwie. Ciekawie jest patrzeć na to, jak miasto się zmienia na lepsze, a jednocześnie jest wciąż takie samo, to daje takie interesujące poczucie ciągłości. Mam też miejsca, do których wracam z nadzieją, że się zmienią, ale niestety jest z nimi gorzej, i takim miejscem jest Kossakówka. Przykre, że miasto nie ma pomysłu na to, co zrobić z miejscem o takiej historii. Tylko patrzeć, jak wykupi to deweloper i postawi tam hotel albo apartamentowiec. Duchy Marii, Magdaleny, Wojciecha, Juliusza muszą spoglądać ze smutkiem na to, co się stało z ich domem.


Na piątek mieliśmy wykupione bilety do Auschwitz. Madzia jako miłośniczka historii chciała tam jechać, Pan Mąż nie odważył się na ponowne zwiedzanie, więc towarzyszenia jej podjęłam się ja. Też za bardzo nie chciałam, jedna wizyta tam wystarcza na całe życie, no ale ktoś musiał się poświęcić. Wycieczka była bardzo męcząca, bo trwała 4 godziny, w pełnym słońcu (wystawy wewnątrz były ograniczone do minimum), a temat sam w sobie bardzo ciężki. Przy okazji okazało się, że ja byłam wcześniej w muzeum w Auschwitz, ale nie byłam w Brzezince, więc ta część wycieczki była dla mnie nowością. Mieliśmy bardzo dobrą przewodniczkę, opowiadała bardzo plastycznie, więc mimo tego, że trwało to wszystko cztery godziny, to tak naprawdę minęło w mgnieniu oka. 
Zdjęć ze zrozumiałych powodów nie mam. Jeśli chodzi o naszą grupę, która zwiedzała z nami, nie mam zastrzeżeń, wszyscy zachowywali się godnie, ale w trakcie zdarzyło się coś, co zbiło mnie z nóg. Z Auschwitz jedzie się autobusem do Brzezinki i żeby dojść na autobus, trzeba przejść przez skwerek, gdzie następni zwiedzający czekają na wejście. Ktoś z tych ludzi zaczepił naszą grupę, pytając: - Czy wy jesteście już po zwiedzaniu? Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, padło następne pytanie: - A czy tam w środku można kupić jakieś pamiątki?
Zaliczyłyśmy z Madzią klasyczny facepalm, po czym zapytałam Madzię, czy chciałaby może magnes na lodówkę z Auschwitz, a może kubek z napisem Brzezinka. Brak słów na to, co ci ludzie mają w głowach... a wcale nie byli to wbrew pozorom młodzi ludzie.

W czasie naszego zwiedzania Pan Mąż pojechał do Bielska Białej, z ciekawości, bo nigdy wcześniej tam nie był. Następnie odebrał nas i wszyscy razem pojechaliśmy do Wadowic na kremówki. Gorąco było strasznie, my z Madzią cztery godziny bez picia, bo nie zabrałam żadnej wody, a w przerwie nie zdążyłam nic kupić, zresztą wydawało mi się to niegodne, żeby w takim miejscu myśleć o jedzeniu czy piciu. Umęczyłyśmy się okrutnie, ale myślę, że warto było.


Po powrocie do Krakowa siłę mieliśmy tylko na niewielki obiad i posnucie się po Rynku. Madzia była zawiedziona, bo na Placu Szczepańskim kręcono akurat Masterchefa i spóźniliśmy się, żeby zobaczyć Magdę Gessler. Madzia widziała ją tylko z daleka. Wieczorem posiedzieliśmy z Panem Mężem w pubie naprzeciwko naszego mieszkania i to był bardzo miły czas, nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w pubie, jeszcze grubo przed pandemią!


Sobota to dzień muzealny i dobrze się trafiło, bo od rana padał deszcz, na szczęście z przerwami. Byliśmy kolejno w Muzeum Czartoryskich (super!), w Sukiennicach na wystawie XIX-wiecznego malarstwa, i w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. W tym ostatnim, wbrew nazwie, nie było niestety wystawy zbiorów japońskich, trafiliśmy za to na wystawę akwarel botanicznych, która była absolutnie cudowna. Madzi podobała się nawet bardziej niż dama z gronostajem Leonarda ;)









Upatrzyliśmy sobie jedną akwarelę do nowej kuchni i chętnie kupilibyśmy reprodukcję, ale niestety nie było ich w sprzedaży, a nie zapisaliśmy sobie nazwiska twórcy i teraz mamy problem, bo trudno jest odnaleźć tego, kto to namalował. Te obrazki były absolutnie przecudnej urody i zrobiłam chyba milion zdjęć oprócz tego najważniejszego.
Przy okazji, w centrum japońskim trwało właśnie polsko-włoskie wesele, więc kulturowe fusion w Krakowie ma się świetnie.

Po południu w sobotę mieliśmy spotkać się z Kasią - Matką Czterech. Umówiliśmy się pierwotnie w mieście, ale nadeszła burza i strasznie lało, toteż ostatecznie odwiedziliśmy Kasię i Piotra w domu. Madzia miała atak aspołeczności i nie chciała niestety pojechać z nami. Spędziliśmy fantastyczny wieczór i nie wiem, jak to się stało, że nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia!!! Trzeba będzie takie spotkanie powtórzyć - Kasiu, co Ty na to? :)

W niedzielę, czyli w ostatni dzień, mieliśmy w planach zwiedzenie opactwa w Tyńcu i Nowej Huty, ale przestraszyliśmy się korków w drodze powrotnej i zrezygnowaliśmy z Tyńca. Poza tym po trzech nie w pełni przespanych nocach zmęczenie dawało nam się już we znaki. U nas w domu jest tak cicho i spokojnie, że pewnie potrzeba by tygodnia albo i dłużej, żeby przyzwyczaić się do odgłosów miasta. Poszliśmy jeszcze na Rynek po obwarzanki, wypiliśmy kawę i zjedliśmy portugalskie pastel del nata w Cafe Lizbona, i z krótkim przystankiem w Nowej Hucie ruszyliśmy do domu. Korków się nie ustrzegliśmy, ale pewnie byłoby gorzej, gdybyśmy zgodnie z pierwotnym planem wystartowali z Krakowa o 14.


W domu wszystko ok, Mikołaj wprowadził kotkom rządy twardej ręki i jeszcze parę dni, a chodziłyby jak w zegarku. Ja niestety niemożliwie je rozpuściłam. Dziś młodzież ruszyła do szkoły, a Pan Mąż w międzyczasie załatwił szczepienie dla Madzi i to już na jutro! Poza tym musimy przygotowywać się do remontu, za tydzień wchodzi do nas ekipa i burzy starą kuchnię. Będzie się działo - ale akumulatory mam naładowane :)




1 komentarz:

  1. Bardzo miło było się spotkać i jestem bardzo chętna na powtórkę! :) Z tymi zdjęciami to faktycznie dałyśmy ciała! :) A Kraków na Twoich zdjęciach jeszcze ładniejszy, niż zazwyczaj!!

    OdpowiedzUsuń