sobota, 21 sierpnia 2021

Wakacje część 4

Mam nadzieję, że to będzie już ostatnia część opisu naszych wojaży, ale zobaczę, ile uda mi się napisać, zanim coś mi przeszkodzi. Tak więc:

Abruzja - Tocco da Casauria

Do Abruzji jechaliśmy bardzo długo, bo na autostradach ruch był spory, a na pewnym odcinku autostrada była zamknięta z powodu pożarów na polach. Niemniej po dojechaniu na miejsce okazało się, że będziemy mieszkać w raju :) - a dokładniej mówiąc, w gaju oliwnym. Do dyspozycji mieliśmy dla siebie całe piętro domu, na parterze mieszkał gospodarz o imieniu Giuseppe. Do tego kawał gaju oliwnego i niewielki basen, też tylko do naszej dyspozycji. Żeby nie było tak idealnie, miasteczko Tocco da Casauria było zupełnie nieciekawe i nietypowo jak na Włochy nie było tam nawet dobrej osterii, ani nawet porządnego sklepu (po większe zakupy trzeba było jeździć do Pescary, położonej na wybrzeżu, lub do Chieti, wszystko w odległości 20-30 kilometrów).

Taki widok mieliśmy z tarasu. Tocco położone jest na skraju parku narodowego Majella, te góry w oddali nazywają się Monte Amaro i należą właśnie do tego parku.


Strefa wypoczynkowa - basen w ogrodzie, leżaki.





Na tarasie mieliśmy taką huśtawkę do podziwiania widoku na góry :)


A te ciasteczka dostaliśmy od Giuseppe w prezencie. Giuseppe napisał do mnie wiadomość, tłumacząc włoskie zdania na polski. Ja pisałam do niego w odwrotny sposób i tak sobie rozmawialiśmy. Później okazało się, że mówi trochę po angielsku, ale nie chciał specjalnie rozmawiać w tym języku, kiedy zorientował się, że ja rozumiem włoski piąte przez dziesiąte (nie wiem, dlaczego tak jest, ale ja rozumiem sens tego, co mówią do mnie Włosi, nawet jak nie łapię pojedynczych słów. Może to dzięki czterem latom łaciny w liceum, ale chyba muszę wreszcie coś z tym zrobić i podszkolić włoski).


Tak wyglądał dom, nasz taras jest u góry. Giuseppe to w ogóle ciekawa postać - z licznych dyplomów wiszących w domu wywnioskowaliśmy, że jest metalurgiem i znawcą kamieni szlachetnych. Był bardzo gościnny, pierwszego wieczoru dostaliśmy ciastka i pizzę, potem przywoził nam lody, i generalnie pomagał jak się dało. Drugiego dnia dostałam od niego wiadomość, w której napisał, że przyjeżdża do niego jego partner, który też ma na imię Giuseppe i mieszka na Sardynii, a w październiku biorą tam ślub :) I pytał, czy nie mamy nic przeciwko temu. Myślę, że to akurat pytanie nie powinno było paść, w końcu to my jesteśmy u niego, a nie odwrotnie, i on w swoim domu ma prawo robić, co chce. Ale potem pomyślałam sobie, że różne rzeczy się teraz o Polsce słyszy za granicą, może chciał upewnić się, że nie jesteśmy homofobami (i to jest smutne). Panów nazywaliśmy sobie roboczo Józkiem Jeden i Józkiem Dwa. Józek Dwa jest w ogóle piosenkarzem folkowym, śpiewa w dialekcie sardyńskim i możecie go sobie znaleźć na Spotify pod nazwą Peppino Patteri. Głos ma naprawdę niewiarygodny, a wygląda trochę jak młody Budda ;)



Tak wyglądał wjazd na posesję Józka Jeden. Abruzji niestety nie zwiedziliśmy tak dokładnie, jak byśmy chcieli. Odległości między miastami są spore i jeździ się górskimi drogami, więc powoli, a do tego było bardzo gorąco. Uniknęliśmy na szczęście Lucyfera, czyli fali upałów powyżej 40 stopni, ale dwa ostatnie dni były już trudne do wytrzymania i nawet wieczorem ciężko było siedzieć na nagrzanym tarasie. Gdyby nie klimatyzacja, byłoby ciężko, ale ja nie lubię klimatyzacji, przeszkadza mi wianie, toteż noce były dość trudne. Myślę, że jeszcze do Abruzji kiedyś wrócimy, bo jest tam wiele ciekawych miejsc i na wybrzeżu, i w głębi lądu, ale na pewno nie w pełni lata.


Wieczorami góra robiła się różowa od zachodzącego słońca. Za tym widokiem z tarasu tęsknię!


Plaże na okolicznym wybrzeżu okazały się bardzo ładne. Nie wiem dlaczego, ale tkwiłam w przekonaniu, że włoskie plaże adriatyckie są nieciekawe. Fakt, że są zagospodarowane i na każdej plaży stoją rzędy leżaków, ale są też miejsca, gdzie można rozłożyć się na piasku pod własnym parasolem. Czasami braliśmy więc leżaki, a czasami nie. Ludzi mało i bez problemu można było znaleźć leżak przy samym morzu. Woda ciepła i czysta, kąpiele morskie były więc fantastyczne! Ostatniego dnia ciężko już było jednak wytrzymać, było za gorąco, piasek wręcz parzył w stopy i uciekaliśmy z plaży w podskokach.






Giuseppe podał nam różne ciekawe pomysły na wycieczki, nie wszystkie zrealizowaliśmy niestety z powodu upału (nie chciało nam się wdrapywać na przykład na bardzo malownicze ruiny zamku), ale z niektórych skorzystaliśmy. Na przykład:
San Valentino in Abruzzo
To jest mała, górska miejscowość, w której największą atrakcją jest niepozorna lodziarnia. Przyjeżdżają tam ludzie z całej okolicy, ponieważ lody kręci tam mistrz Włoch! I to jest prawdziwa poezja, takich lodów nie jedliśmy nigdzie i nigdy wcześniej. Pistacjowe to istna rozkosz, jeżynowe były jeszcze lepsze, ale już absolutny szczyt osiągnęły lody melonowe. Moją nietolerancję laktozy wyrzuciłam do kosza, bo lepiej pocierpieć niż nie zjeść takich lodów, ale o dziwo jakoś w ogóle mi nie zaszkodziły! Cud!



Sulmona i Pacentro
Obydwie miejscowości też położone są w górach. Sulmona to miasto, w którym urodził się Owidiusz. Ma przyjemną starówkę i słynie z tego, że jest tam wytwórnia migdałów w cukrze. Lokalne sklepy pakują te migdały w kolorowe owijki i robią z nich całe kompozycje, wygląda to bardzo ciekawie.





Pacentro jest położone jeszcze wyżej w górach i Giuseppe polecił nam restaurację, w której świętowaliśmy prawdziwe urodziny Mikołaja. Miasteczko jest malutkie, ale śliczne, taki cukiereczek, a restauracja była prawdziwie wybitna. Kuchnia abruzyjska opiera się głównie na jagnięcinie i dziczyźnie, podaje się też trufle, a z przypraw popularny jest szafran. Mikołaj zamówił sobie szaszłyki jagnięce, które nazywały się arrosticini i podane były w ciekawy sposób. Mój makaron przyrządzony był z grzybami, kiełbasą salsiccia i pastą truflową.







Po jedzeniu podaje się lokalny alkohol o nazwie genziana. Przyrządzany jest na bazie rośliny o nazwie goryczka, albo gencjana, i ma rzeczywiście goryczkowy smak, ale bardzo dobrze robi na trawienie. Przywieźliśmy sobie butelkę do domu. Poza tym bardzo nam smakuje abruzyjska oliwa, Giuseppe polecił nam lokalnego wytwórcę i kupiliśmy u niego dwie pięciolitrowe kanki. Lubimy ostrą, drapiącą oliwę i ta jest właśnie taka, fantastyczna do dressingów, ale jest tak dobra, że można ją po prostu jeść ze świeżym chlebem. Jeśli chodzi o wina, to oczywiście najpopularniejsze jest czerwone Montepulciano d'Abruzzo. W Tocco znajdują się dwie cantiny, czyli winiarnie, i jedna z nich robi fantastyczne Montepulciano. Oprócz tego odkryliśmy lokalne białe wino o nazwie pecorino, wzięliśmy też kilka butelek ciekawego wina różowego. Cantina nazywa się Terzini i niestety nie sprzedają swoich win poza granice Włoch, a szkoda, bo są rewelacyjne (aczkolwiek nie wiem, czy byłoby nas na nie stać, gdybyśmy kupowali je po eksporcie - lokalnie kosztują około 10 euro za butelkę).

Wycieczka do Rzymu
Nasza miejscówka w Abruzji znajdowała się dokładnie na wysokości Rzymu i nie sposób było przepuścić taką okazję, mając do Rzymu 160 km autostradą. Poświęciliśmy więc najchłodniejszy dzień w tygodniu (jedynie 29 stopni) na taką wycieczkę. Madzia, po omówieniu Quo Vadis w szkole, uparła się na zwiedzanie Zatybrza, a Pan Mąż bardzo chciał zwiedzić wnętrze Colosseum, co nie udało nam się podczas pierwszej wycieczki. Dodam jeszcze wskazówkę praktyczną - auto zostawiliśmy na parkingu typu park&ride (nazywał się chyba Rebibbia), gdzie za cały dzień zapłaciliśmy oszałamiającą kwotę 1,5 euro, a dalej poruszaliśmy się oczywiście metrem.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Zatybrza, gdzie miało być wielu artystów, ale rano chyba jeszcze nie wstali, bo miasto dopiero zbierało się do życia. Chyba lepiej chodzić tam jednak wieczorem, ale Madzi i mnie i tak się podobało.


Zamieściłam poniższe zdjęcie w relacji na fb i część osób pomyślała, że to zdjęcie Mikołaja, a to był taki mural :)




Odwiedziłyśmy też bardzo ładną bazylikę Santa Maria di Travestere z XII-wiecznymi freskami.



Zwróćcie uwagę na rozmieszczenie krzeseł w kościele - zasady dystansu społecznego są tam traktowane poważnie!



Z miejsc nie widzianych poprzednio, miałam na liście Campo de Fiori (jak w wierszu Miłosza, ciągle jest tam targ, ale widziałam tylko jedno stoisko z kwiatami - a na środku pomnik Giordano Bruno) i Piazza Navona z fontanną czterech rzek.




Ludzi w Rzymie było więcej niż w Wenecji, ale nadal nie było ich tyle, co wcześniej. Widać to zresztą na Schodach Hiszpańskich (służby miejskie gorliwie pilnują, żeby nie siadać na schodach), a i do fontanny di Trevi można dostać się bez problemu. Okolice Schodów Hiszpańskich to najlepsze miejsce, żeby przysiąść i podziwiać rzymską modę uliczną, podobają mi się szczególnie panowie, w Polsce takich wypielęgnowanych nie widuje się zbyt wielu.



No i na deser Colosseum. Bilety mieliśmy kupione przez internet na konkretną godzinę i rzeczywiście udało nam się szybko i sprawnie dostać do środka. Żałuję tylko, że nie wzięliśmy audio guide'a, bo jednak ciekawsze byłoby zwiedzanie z komentarzem. Na szczęście plątały się tam liczne wycieczki i można było złowić jakieś ciekawe informacje, jeśli akurat język pasował (najlepsza była chyba przewodniczka brytyjska).







Rzym niestety załatwił mnie słońcem, pomimo filtra 50 spf dostałam paskudnej wysypki na nogach. Mam niestety skłonność do fotodermatozy, ale do tego stopnia nie miałam tego nigdy, i nawet filtry nie podziałały. Przez kolejne dni musiałam się leczyć i chować nogi przed słońcem (musiałam w tym celu nabyć sobie długą spódnicę, bo akurat nic takiego nie zabrałam). Odpadły więc dalsze wycieczki połączone ze zwiedzaniem, a zresztą i tak robiło się coraz bardziej gorąco, więc poruszaliśmy się na linii plaża - basen.

No i na koniec cały cyrk związany z wyjazdem. Podróż powrotną mieliśmy rozplanowaną na dwa dni, z noclegiem w Monachium. Auto zostało zapakowane po korek i wtedy Pan Mąż zauważył, że w lewym przednim kole mamy wbity duży wkręt. Pojawiła się więc kwestia, czy powinniśmy z tym jechać, czy też to wyjąć, a jak wyjąć - to co wtedy. Nasze auto jest 7-osobowe i nie ma koła zapasowego. Ponieważ jednak było kupione niedawno i ma rozmaite ubezpieczenia, Pan Mąż zaczął wydzwaniać na infolinię, żeby w ogóle dowiedzieć się, jaka jest procedura i co mamy robić w takiej sytuacji. Te opony też są jakieś specjalne i tak od ręki się ich nie dostanie, zaczęła więc majaczyć przed nami perspektywa czekania kilku dni na nowe opony. W dodatku była niedziela wieczór i graniczyło z cudem, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. W końcu jednak zadzwoniła do nas miła pani z infolinii w Poznaniu i powiedziała, żeby rano pojechać do serwisu w Pescarze, gdzie powinni się nami zająć. Nie miała jednak możliwości, żeby serwis uprzedzić o naszej wizycie, więc po prostu musieliśmy tam pojechać i poprosić, żeby obejrzeli koło. 
Tak też zrobiliśmy... ale doprosić się kogokolwiek o pomoc nie było łatwo, wszyscy latali wkoło jak wściekli, na zewnątrz kolejka oczekujących aut, ale Pan Mąż użył siły perswazji (przydała mu się praktyka ze stoczni w Neapolu w zeszłym roku) i auto wjechało do warsztatu. Tam wyciągnięto wbity wkręt (okazało się, że miał 2 cm długości) i zalepiono dziurę, i powiedziano nam, że możemy jechać. Szczerze mówiąc, bałam się strasznie, że ta opona pęknie nam gdzieś na autostradzie i w najlepszym przypadku będziemy czekać na pomoc drogową w 37-stopniowym upale, a o najgorszym przypadku wolałam nawet nie myśleć. Jechaliśmy więc stosunkowo powoli i podróż do Monachium zajęła nam 11 godzin. Hotel w Monachium okazał się wyjątkowo wygodny i w dodatku prowadził azjatycką restaurację, co było miłą odmianą po dwóch tygodniach kuchni włoskiej ;) Następnego dnia, dalej z duszą na ramieniu, ruszyliśmy do Polski. Dotarliśmy bez problemu na szczęście.
Żeby zamknąć tę historię, PM pojechał z tym kołem do serwisu w Poznaniu i tam powiedzieli, że w ogóle nie powinniśmy tak jechać i że to cud, że opona wytrzymała, należy więc uznać, że mieliśmy dużo szczęścia! Czekamy teraz, aż ubezpieczenie podejmie decyzję, co z tym fantem zrobić dalej.

I to koniec tego przydługiego opisu! Mam nadzieję, że ktoś w ogóle doczytał do końca :)

4 komentarze:

  1. Piękne wakacje i ze szczęśliwym zakończeniem! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne opisy, piękne widoki, plaża, miasteczka, Koloseum, kwiatki z cukierków, wszystko piękne! Te takie szarawe drzewa to oliwne?
    A wino Montepulciano d'Abruzzo mam aktualnie dwie butelki w lodówce, jest to moje ulubione wino, które kupuję regularnie w pobliskim sklepie za jedyne 2,80 franka ;-).
    Intensywne wakacje mieliście, trzeba przyznać. A za tę oponę puśćcie jackpota, tyle szczęścia! :-)
    Uściski,
    novembre

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, drzewka oliwne są takie srebrzystoszare, bardzo charakterystyczne. Co do wina, to ja akurat za tym nie przepadałam, ale teraz widzę, że po prostu w Polsce to wino jest słabej jakości, we Włoszech smakuje jakoś inaczej. Zresztą można tam nabyć doskonałe wina bardzo tanio, np Morellino di Scansano kupiliśmy w supermarkecie za 6 euro, a u nas takie zaczyna się od 70 zł.
      Pomyślę o tym jackpocie ;) Oby tylko nie okazało się, że opona zjadła cały zapas szczęścia ;)
      Uściski!

      Usuń