czwartek, 26 listopada 2020

Urodziny Pana Męża

Dziś mój Mąż obchodzi urodziny! Z tej okazji, chciałabym zadedykować mu ten wpis. Co jak co, ale Mąż udał mi się w życiu nadzwyczajnie! Jest moim najlepszym przyjacielem i partnerem. Należy do pokolenia prawdziwych mężczyzn, którzy żadnej pracy się nie boją. Naprawią zepsute urządzenie domowe i przewiną dziecku pieluszkę. Zadbają o dobrobyt i bezpieczeństwo rodziny, wyremontują dom i ugotują smaczny obiad. Jedyną rzeczą, której mój Mąż nie robi w domu, jest prasowanie, ale ja akurat lubię prasować (jakkolwiek dziwne może się to wydawać). Mój Mąż chodzi ze mną na strajk kobiet i protest czarnych parasolek, a gdybym powiedziała mu, że od jutra on zostaje z dziećmi w domu, a ja idę robić karierę zawodową, nie zgłosiłby ani słowa protestu. Jednocześnie wykonuje bardzo trudny i męski zawód, mierząc się z zamknięciem na niewielkiej przestrzeni z przypadkowymi ludźmi i rozłąką z bliskimi na kilka miesięcy.

Oczywiście nikt nie składa się z samych zalet, toteż i ten Ideał ma swoje wady. Szybko się złości i jest niecierpliwy, a w złości bywa wybuchowy. Czasami nie słucha i jest roztargniony, a czasami działa jak control freak. Kim jest jednak człowiek bez wad...? Jesteśmy razem już 18 lat i jak mój Mąż dzisiaj powiedział, będąc tak długo razem jesteśmy już mieszanką swoich charakterów i usposobień. Gdybyśmy nie byli razem, każde z nas byłoby zupełnie kimś innym.

Dziś życzę mojemu Mężowi - 100 lat w zdrowiu i miłości. Dziękuję, że jesteś! Kocham Cię! 


Taką grafikę Madzia dała Tatusiowi w prezencie.


A taką koszulkę PM dostał od Mikołaja.


Ode mnie trochę inny przekaz...




sobota, 21 listopada 2020

Jesienne (nie)porządki

Piękna jesień już minęła, ostatnich kilka dni to typowo listopadowa aura, a od wczoraj dodatkowo temperatura spadła w okolice zera. Skorzystaliśmy z ostatniego ciepłego dnia, żeby pozdejmować z tarasu rośliny, które muszą przezimować w domu. Nie wiem, co mam zrobić z bambusem fargesia, teoretycznie jest mrozoodporny, ale ile mrozów nas czeka i czy on przetrwa? - zagadka. Podobnie sundavilla, która znosi temperatury do -5, ale jak czytałam, jest dość trudno przezimować ją w domu, musiałaby stać w ogrodzie zimowym lub na werandzie, ale takowych nie posiadam. Poza tym mocno się rozrosła i ciężko by mi było ją ściągnąć z balustrady. Tak więc na razie została i stoi. Zastanawiałam się, czy może obłożyć donicę styropianem, to zawsze dodatkowa izolacja. 

Poniżej zamieszczam moją kwitnącą ciągle nasturcję i inne zieloności, to jakiś rekord, już po 20 listopada!





Mam kilka pomysłów na taras na następną wiosnę, ale zdecydowanie będę chciała utrzymywać tę ilość zieleni, bo dużo przyjemniej się na tym tarasie siedzi. Na następny sezon będę chciała zamontować dwumetrowe pergolki z donicami w dolnej części, to nas trochę odseparuje od sąsiadów.

Poza tym, to dopada mnie listopadowa niemoc, ogólnie rzecz biorąc każdy dzień wygląda tak samo i brak mi trochę jakiejś odmiany. Jechać nigdzie nie wolno na dłużej, dni coraz krótsze, plus godziny spędzane przy komputerze. Dodatkowo walnęli nas dziś wiadomością, że likwidują ferie, które u nas wypadały w tym roku w lutym. Ja mam zawsze przerwę międzysemestralną w drugiej połowie lutego i raz na trzy lata moje ferie pokrywają się z feriami dzieci, to miał być właśnie ten rok i myślałam, że może uda nam się gdzieś na parę dni wyskoczyć... ale wygląda na to, że nic z tego. Mocno mi się wydaje, że władze będą próbowały przepchnąć jakieś ograniczenia w podróżowaniu, bo już to widzę, jak ludzie karnie puszczają dzieci do szkoły i rezygnują z zimowych wyjazdów (w naszej okolicy i w naszym kręgu znajomych stanowimy jakieś "dziwo", bo nie jeździmy na nartach.... tutaj jeżdżą prawie wszyscy).

Dobrze, że chociaż galerie handlowe otwierają, to będzie można wyjść z domu i choćby popatrzeć na coś kolorowego. Myślimy już powoli nad prezentami gwiazdkowymi, a jeszcze przed nami urodziny Pana Męża i też chcemy mu jakieś ciekawe prezenty sprokurować, bo niestety nie wyjdzie ani impreza, ani wyjazd, który po cichu nam się marzył. Pan Mąż nie był w domu na swoje urodziny już dawno, i pech chciał, że ten raz, kiedy w domu jest, musiał wypaść akurat podczas pandemii....

Zostawię Wam jeszcze przepis, z którego jestem dumna. Jak chcemy z PM zrobić sobie specjalny posiłek, kupujemy w Selgrosie świeże małże (zupełnie niedrogo! niewiele ponad 20 zł za kilogram!) i robimy poniższą potrawę. Pierwszy raz zrobiłam małże z tego przepisu kiedyś na wakacjach w Portugalii i bardzo lubię tę recepturę, a małże to chyba moje ulubione frutti di mare.

Spaghetti z małżami (spaghetti con le cozze)
1 kg małży
1 duża cebula
2 małe suszone papryczki (lub 1 świeża)
2 łyżki masła klarowanego
1 butelka wytrawnego białego wina (plus druga do wypicia)
spaghetti
świeża zielona pietruszka

Cebulę drobno posiekać i razem z rozgniecionymi papryczkami podsmażyć do zeszklenia na maśle. Nastawić makaron i gotować zgodnie z przepisem. Do cebuli wlać wino (można nawet całą butelkę) i gotować, aż częściowo się zredukuje (około 10 minut). Wrzucić oczyszczone małże, gotować przez około 10 minut, jeden raz mieszając w trakcie gotowania. 
Nałożyć spaghetti na talerze, obok w dużym garnku podać muszle. My zazwyczaj wyciągamy małże z muszli, dodajemy sos od gotowania, i posypujemy całość pietruszką. Kilogram małży starcza na 2 osoby.
Dodam jeszcze, że jak długo robię ten przepis, czyli od kilku lat, tylko raz zdarzyły mi się niezbyt świeże małże. Najlepiej więc kupować takie w siatce, a nie w plastikowym opakowaniu, bo można od razu powąchać. Świeże małże pachną morzem i wodorostami. Nie robimy też nigdy cyrku z wyrzucaniem otwartych lub zamkniętych muszli. One otwierają się pod wpływem gorąca. Czasami są przymknięte, ale można taką muszlę powąchać i w razie wątpliwości wyrzucić. Wyrzucamy tylko te, które zupełnie nie dają się otworzyć po ugotowaniu.




niedziela, 15 listopada 2020

Listopadowy spacer

Pogoda dziś była niesłychana jak na połowę listopada, piękne słońce i kilkanaście stopni. Odkurzyłam więc moje kije do nordic walking i ruszyliśmy na spacer. Zabraliśmy tylko Madzię, bo Mikołaj ma koszmarny tydzień w szkole i musiał siedzieć nad lekcjami, chociaż bardzo miał ochotę też się przewietrzyć. Wybraliśmy trasę dwa razy dłuższą niż zwykle, ale dzień był tak piękny, że aż nie chciało się wracać do domu. Kto w ogóle pamięta taką pogodę w listopadzie? Nie było nawet jeszcze ani razu przymrozków i moje kwiaty na tarasie ciągle kwitną, a już szczególnie nasturcja, która latem jakoś nie mogła ruszyć, a teraz jest obsypana kwiatami!



Jutro niestety ma już padać, więc może to był ostatni tak piękny dzień tej jesieni. A poza tym dzięki deszczowi nie będzie mi tak przykro spędzić kilka godzin przed ekranem...

Poniżej Filip przy ulubionej zabawie. Piórko przytwierdzone jest do wędki, Filip poluje na to piórko i potem ciągnie operatora wędki na spacer po całym domu. W wybranym miejscu odkłada to piórko i cały cyrk zaczyna się od nowa. Rano przed śniadaniem robię tak ze dwie rundki po domu, a na zdjęciu niżej akurat spaceruje Madzia (widać jej odjechane kapcie z Pepco...).

czwartek, 12 listopada 2020

Po święcie...

Taka refleksja przyszła mi wczoraj do głowy - kilka lat temu chętnie oglądaliśmy z dzieciakami transmisje z defilady na 11 listopada i ze złożenia wieńca u Nieznanego Żołnierza, a teraz zupełnie przestaliśmy, niestety nie ma na co (ani na kogo) patrzeć z dumą, albo chociaż z akceptacją. Strasznie się zdewaluowało to święto przez parę ostatnich lat, i do tego jeszcze te marsze narodowców... wstyd. Cieszyłam się więc, że zawsze w Poznaniu na 11 listopada było wesoło, parada, Święty Marcin, rogale, wieczorem koncerty. A w tym roku i tego nie ma, cisza, wiatr hula po mieście, rogale każdy zajada w domu. Niech już się skończy ten 2020 rok!!!

Poszliśmy wczoraj na krótki spacerek nad zamgloną Wartę, ludzi mało i tylko jacyś okazjonalni kolarze zasuwali leśnymi ścieżkami.



Dziś musieliśmy pojechać do banku i załatwić jakieś drobne sprawy osobiście. Było nawet wygodnie, bo kolejek brak, wszystko udało się załatwić błyskawicznie, a banki działają normalnie i nie mają nawet godzin dla seniora (chociaż wisiała kartka, że seniorzy będą w godzinach 10-12 obsługiwani w pierwszej kolejności). 

Dawno już nie było przepisu, a właśnie przypomniałam sobie o jednej z moich ulubionych potraw zimowo-jesiennych.

Zapiekane warzywa
1 cukinia
1 bakłażan
1 fenkuł
1 duża cebula
250 g małych pieczarek
słoik pomidorów suszonych w zalewie
łyżka kaparów
ser feta (najlepiej prawdziwy, grecki kozio-owczy)
pietruszka zielona do posypania
sól, pieprz

Warzywa pokroić, cukinię i bakłażana w dużą kostkę, fenkuł i cebulę w piórka. Małych pieczarek kroić nie trzeba. Wszystkie warzywa wrzucić do naczynia żaroodpornego, polać zalewą pozostałą po suszonych pomidorach, posolić i popieprzyć. Podlać szklanką wody, bulionu lub białego wina, i wstawić do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na około godzinę. W czasie pieczenia kilka razy pomieszać. Na ostatnie 20 minut wrzucić ser feta, pokrojony w kostkę. Po wyjęciu z pieca posypać zieloną pietruszką.
Takie warzywa można podawać jako dodatek do obiadu, ale my często jemy jako samodzielne danie, z ryżem lub pieczywem (grzanki z bagietki bardzo dobrze pasują). Można też podać dodatkowo dressing musztardowy lub pesto.





wtorek, 10 listopada 2020

Listopad...

Listopad to miesiąc, którego najbardziej nie lubię w roku, a konkretnie, nie lubię tej części po 11 listopada, jak już skończą się rogale marcińskie, a zanim na dobre zacznie się przygotowanie do Bożego Narodzenia. Dni są krótkie, mgliste i deszczowe, i jedyne, co się chce, to nie wstawać za szybko z łóżka. W tym kontekście praca z domu ma swoje zalety, bo są dni, że nosa na zewnątrz nie trzeba wyściubiać. Dobrze, że Pan Mąż jest w domu - a to rzadkość o tej porze roku - bo po pierwsze ma pod koniec miesiąca urodziny i może coś przy tej okazji wesołego się wydarzy, a po drugie, jak tylko można, to lecimy razem na spacer do lasu, nawet w te krótkie i mgliste dni, kiedy tylko nie pada. Jak zrobię takie 6 km szybkim krokiem po lesie, to jest mi jakoś lepiej na duszy. A w lesie wciąż jest ładnie.


Siedzę sporo z nosem w komputerze, bo teraz wszystko już ruszyło, pojawiły się pierwszaki, ruszyły fakultety i zajęcia z zaocznymi, i godzin jest sporo. Najgorszy mam poniedziałek, bo aż 5 bloków po 90 minut, co prawda z przerwami, ale jak zaczynam o 8 rano, to kończę po 19. Wolałam jednak w ten sposób, bo potem mam czwartek i piątek zupełnie wolny i nie muszę myśleć o pracy.
Studenci chyba się jakoś przystosowali, bo zajęcia idą w miarę gładko i na razie większych problemów nie ma (tfu tfu na psa urok).

Nasza osobista młodzież też siedzi przez pół dnia (albo i więcej) przed ekranem, ale chyba nie powinnam narzekać, bo te lekcje odbywają się i są rzetelnie prowadzone, a słyszę różne historie i chyba nie wszędzie jest tak dobrze. Dziecka mam też zdyscyplinowane i specjalnie stać nad nimi z batem nie trzeba (to już prędzej ten bat przydałby się do prac okołodomowych).
Szkoda mi ich tylko, bo młodość przemija, 17 lat ma się tylko raz w życiu, i jakie człowiek będzie miał wspomnienia z tego czasu? - komputerowe. Mimo wszystko, dotyczy to jednak całej generacji, będą więc mieli jakieś wspólne uszczerbki na zdrowiu psychicznym (na fizycznym też, jeśli się ich nie dopilnuje, żeby chociaż raz w tygodniu poszli na dłuższy spacer).

I tak to. Każdy dzień ma z grubsza podobny scenariusz, co podoba się najbardziej kotom, bo one przepadają za rutyną i najchętniej robią w kółko to samo. Mam tylko nadzieję, że nie wpadnie nikomu do głowy zrobić narodowego lockdownu i zamknąć nas wszystkich w domach...